"Resident Evil" z 2002 roku trzeba oddać, że ma specyficzny urok. Trąci kiczem typowym dla wielu produkcji z początku stulecia, ale wielokrotnie wcześniej wykorzystywana symbolika zombie jako ofiar kapitalizmu ukazana przez pryzmat wytworów wielkiej korporacji była ciekawym odświeżeniem. W dodatku w tamtym okresie w kinie grozy nadal dominowały wampiry i to między innymi dzięki finansowemu sukcesowi obrazu Andersona, zainteresowanie konwencją wzrosło do tego stopnia, że rozrosła się od siedmiu niszowych filmów z żywymi trupami w 2001 roku do ponad dwudziestu (w tym mainstreamowych) w 2004.
Po pierwszym sequelu stało się jednak jasne, że reżyser nie szukał autorskiej perspektywy na grę wideo, która sama w sobie kilkukrotnie dokonywała radykalnych przemian. Twórca znany z wielu innych koszmarków ("Obcy kontra Predator", "Death Race" z 2008 roku, ostatnio "Monster Hunter") po prostu nie znał materiału źródłowego, zekranizował wpis z Wikipedii, a tym samym pominął najważniejszy element - nastój. Wytypowanie Johannesa Robertsa na następcę nie nastrajało zresztą pozytywnie, jego kontynuacja "Nieznajomych", sztampowe "Po tamtej stronie drzwi" czy w najlepszym wypadku średnia "Podwodna pułapka" pokazywały, że świetnie zna gatunkowe schematy, ale przelatują mu przez palce przy każdej próbie żonglowania nimi. Nadzieję rozbudziły dopiero wywiady sprzed premiery "Witajcie w Raccoon City", gdzie ze szczerym entuzjazmem opowiadał o uwielbieniu do PSX-a i do pierwszych części "Resident Evil", a to można było przyjąć za całkiem dobrą monetę.
Usytuowanie na stołku reżyserskim fana poskutkowało dość wiernym przeniesieniem wątków fabularnych, postaci, nawet charakterystycznych lokacji na duży ekran. Ponura posiadłości Spencera z "jedynki", posterunek policji z "dwójki"; konfrontacje nie tylko z żywymi trupami, ale również z lizaczami, przemienionymi psami czy Tyrantem G; spotkanie z szeregiem najważniejszych postaci z długiej historii serii; a nawet ukryte drzwi otwierane po odegraniu właściwej melodii na fortepianie - kto spędził z tymi klasykami survival horroru dziesiątki godzin, ten nie może nie docenić wyjątkowej dbałości o detale.
Niewykluczone, że dla osób spoza fandomowej bańki będzie to jednak utrudnieniem. Roberts zdaje się zakładać, że przed ekranami zasiądą przede wszystkim osoby wyposażone w choćby znikomą wiedzę dotyczącą pierwszych dwóch części gry, a to zachęca do okazjonalnego obierania drogi na skróty i przekonania, że publiczność samodzielnie uzupełni luki. Poddaje się tej pokusie szczególnie przy konstruowaniu i rozwijania postaci, których jest zbyt wiele, by w nieco ponad stu minutach każdej nadać odrębny charakter. Jeżeli przed seansem nie będziecie wiedzieć, kim są Jill Valentine (Hannah John-Kamen), Leon S. Kennedy (Avan Jogia), a zwłaszcza zdeformowana, tajemnicza Lisa Trevor (Marina Mazepa), najprawdopodobniej sprawią wrażenie płytkich i nijakich. Jedynie tożsamość Claire Redfield (Kaya Scodelario) wyposażono w kilka dodatkowych warstw, ale dzięki tak sztampowym narzędziom służącym ekspozycji, jak retrospekcje albo odnalezienie zakurzonego projektora z taśmą ustawioną dokładnie w tym momencie, jakiego potrzebowała fabuła...
Film Robertsa może być odrobinę zbyt hermetyczny, ale jest na tyle sprawnie skonstruowany, że w pierwszym rozdaniu wygrywa najmocniejszą kartą - nastrojem. Potrafi omamić klaustrofobiczną aurą przypominającą liczne pomysły lubującego się w stosowaniu podobnego zabiegu Johna Carpentera. Odcięta od świata mieścina jak we "Mgle", sterroryzowana przez bestię jak w "Halloween", z bastionem bronionym przez garstkę policjantów jak w "Ataku na posterunek 13", z tajemniczym, starym budynkiem skrywającym wiele tajemnic jak w "Księciu ciemności" - pierwszy akt stawia na tyle solidny fundament, że chociaż wyrastająca z niego konstrukcja z czasem zaczyna się gibać na boki, nigdy nie grozi jej upadek.
Osadzenie wydarzeń w końcówce lat 90. i okazjonalne nostalgiczne wspominki w postaci ówczesnych przebojów radiowych albo archaicznej technologii (pager, palmtop); spowicie niemal każdego kadru tak gęstą czernią, że niekiedy konieczne jest wytężenie wzroku, by dostrzec, co się właściwie dzieje; wypośrodkowanie elementów akcji i horroru (czego brakowało filmom Andersona) ze świetną sceną pojedynku Chrisa Redfielda (Robbie Amell) w pełnej ciemności przerywanej pojedynczymi rozbłyskami latarki na czele; właściwe osadzenie jump scare'ów w rytmie filmu - da się z tej napisanej na bazie do bólu banalnej, naszpikowanej schematami historii wyłuskać zaskakująco wiele składników, które przesądzają o jej odrębnym charakterze. To jednak nie wszystko, Roberts zmieścił się w wąskim przesmyku, po drugiej stronie którego czeka nagroda w postaci tytułu "filmu kultowego".
Kiedy przed posterunkiem w Raccoon City rozbija się ciężarówka, a płonące zombie wkracza do jego wnętrza w takt ryczącego z całą mocą refrenu "Crush" Jennifer Paige, pojawia się pierwsze podejrzenie, że to może być trochę inny film, niż dotąd się wydawało. Równie dziwacznych momentów jest jeszcze kilka - helikopter wpadający przez okno do salonu i niewyrządzający poważnych szkód; próba nałożenia ciężaru na śmierć niejakiego Boba, którego na ekranie widzimy przez zaledwie trzy minuty czy przede wszystkim TA scena z krową to smaczki, które na podniebieniach koneserów produkcji "tak złych, że aż dobrych" wywołają znajome mrowienie. Jeżeli dorzucić do tego liczne przekleństwa, solidną ilość krwi, sine zombie przypominające te ze "Świtu żywych trupów" Romero i słabsze efekty specjalne niż po budżecie w wysokości dwudziestu pięciu milionów dolarów można było się spodziewać, elementy układanki zaczynają łączyć się w doskonale znany obrazek... Doceniajmy przyszłe klasyki kina klasy B, zanim staną się kultowe. Lepszy od seansu w kinie byłby tylko seans z kasety VHS.
Resident Evil: Witajcie w Raccoon City
Tytuł oryginalny: Resident Evil: Welcome to Raccoon City
Niemcy/Kanada/Stany Zjednoczone, 2021
Constantin Film
Reżyseria: Johannes Roberts
Obsada: Kaya Scodelario, Robbie Amell, Avan Jogia