Najbardziej polaryzujące dzieła Scotta mają tyle samo przeciwników, co zwolenników, ale istnieje ogromna różnica pomiędzy śmiałym eksperymentowaniem z własnym dziedzictwem (jak w przypadku ksenomorfów) a dopuszczaniem się tego samego w oparciu o biografie ludzi z krwi i kości.
Losy rodu Gucci są wprawdzie do tego stopnia przedziwne, kręte i niewiarygodne, że pokusa ukazania ich w krzywym zwierciadle musiała być zbyt duża, by ją odeprzeć, ale reżyser nawet nie próbuje stonować materiału źródłowego (książki "Dom Gucci. Potęga mody, szaleństwo pieniędzy, gorycz upadku" Sary Gay Forden), a wręcz z premedytacją tworzy obraz przerysowany i absurdalny.
Pierwszym, co zmusza brew do podciągnięcia się do połowy czoła jest decyzja dotycząca języka - z jednej strony trudno od Adama Drivera, Lady Gagi, Jeremy'ego Ironsa, Ala Pacino czy Jareda Leto wymagać, że zaczną posługiwać się płynną włoszczyzną, z drugiej oczywistym wyborem w takiej sytuacji powinno być posługiwanie się angielskim. Zamiast tego utytułowana obsada z najwyższej półki zmuszona jest do mówienia po angielsku, ale z karkołomnym włoskim akcentem przypominającym bardziej przedrzeźnianie niż próbę oddania realiów - trochę jak mrożona czekoladowa pizza zamiast klasycznej margherity. Tyle wystarczy, by skutecznie uniemożliwić traktowanie "Domu Gucci" z pełną powagą, ale to za mało, żeby odebrać mu wartość czysto rozrywkową.
Najlepiej konwencję wyczuł Jared Leto, bo o ile koledzy i koleżanki z planu nierzadko silą się na powagę - jakby uwierzyli, że grają we współczesnym "Ojcu chrzestnemu" - o tyle Paolo Gucci w jego wykonaniu jest postacią z kreskówki. Mógłby okazać się trzecim Mokrym Bandytą w "Kevinie samym w domu" albo karykaturą własnego Jokera z "Legionu samobójców" Davida Ayera - jest tak bardzo odrealniony, że przewrotnie w tym otoczeniu wydaje się najbardziej realistyczny. Kroku dotrzymuje mu przede wszystkim Salma Hayek w roli wróżki (i od czasu do czasu skupiająca na sobie całą uwagę w każdej sekundzie obecności na ekranie Lady Gaga), a na przeciwnym krańcu można usytuować Adama Drivera - nieprzekraczającego pułapu szerokiego uśmiechu jako ekstremum w wyrażaniu emocji - który wydaje się niemalże występować w innym, znacznie poważniejszym filmie... A nawet w dwóch różnych filmach, bo jego przemiana w końcówce odbywa się skokowo, nie ma w niej żadnej płynności, jakby nagle pociągnął za przełącznik i stał się innym człowiekiem.
Zrozumienie intencji Scotta to twardy orzech do zgryzienia. Mogłoby się wydawać oczywiste, że w filmie z nazwiskiem Gucci w tytule kluczowymi elementami będą moda oraz morderstwo, że będą narzucać rytm wydarzeniom i wyznaczać punkty kulminacyjne, ale nie tylko nie zostają wyraźnie zaakcentowane, sprawiają wrażenie pozbawionych znaczenia. Każdy wątek, każda scena dają się zinterpretować jako preteksty do ukazania kolejnych aktorskich popisów, a każdy popis zdaje się być obarczony poleceniem: Wyciśnijcie z siebie dwieście procent normy. Im dalej, tym coraz bardziej przypomina to rywalizację o tytuł twórcy najbardziej niedorzecznej kreacji roku z luźno potraktowaną fabułą w tle, ale ani jedno z powyższych zdań nie powinno przemawiać na niekorzyść "Domu Gucci" - jest w tym szaleństwie coś wyjątkowego, co nie pozwala oderwać oczu od ekranu.
W trakcie seansu w myślach wielokrotnie powraca pytanie o to, czy Ridley Scott wie, jak dziwaczny film nakręcił, czy w ósmej dekadzie życia bliżej mu do uhonorowanego licznymi nagrodami odpowiednika Tommy'ego Wiseau, który ma na tyle dużą siłę przebicia, by zaangażować obsadę marzeń i wyciągnąć od wytwórni solidny budżet na zrealizowanie nieprzeciętnie drogiego filmu klasy B. Niezależnie od prawidłowej odpowiedzi, efekt to świetna, nieintencjonalna komedia i zarazem najbardziej przesadzony, sztucznie napompowany dramat mijającego roku, który można zaliczyć do kategorii "tak złe, że aż dobre".
Dom Gucci
Tytuł oryginalny: House of Gucci
Kanada/Stany Zjednoczone, 2021
MGM Studios
Reżyseria: Ridley Scott
Obsada: Lady Gaga, Adam Driver, Jared Leto