Włodarze studia nie mogli się jednak pogodzić z klęską niegdyś jednej z największych marek na świecie - postanowili ustawić świece w kręgu i raz jeszcze przywołać Pogromców duchów (także tych oryginalnych). Efekt jest ciekawszy, ale daleki od pierwowzoru.
Nakręcenie udanej kontynuacji "Pogromców duchów" to ekstremalnie trudne zadanie. Nad pierwszą częścią pracowały najtęższe umysły amerykańskiej komedii lat 80. w szczytowej formie, przekształcały scenariusz dziesiątki razy (na różnych etapach w grę wchodziło osadzenie akcji w kosmosie, podróże w czasie albo nastrój bliższy filmowi grozy) aż udało im się odfiltrować najlepsze gagi, żarty i dialogi. Nie wszystkie dobrze się zestarzały, ale nawet najgorszy z nich jest lepszy nie tylko od filmu z 2016 roku, nie tylko od "Dziedzictwa", lecz również od sequela z 1989 roku, gdzie już pojawiały się wyraźne sygnały, że powtórzenie sukcesu będzie trudne do osiągnięcia.
Przed Jasonem Reitmanem wyrosło niezwykle trudne zadanie - z jednej strony musiał zmierzyć się z oczekiwaniami ogromnego, międzynarodowego fandomu, z drugiej nie miał innego wyjścia, jak tylko podjąć próbę odejścia od filmów swojego ojca, Ivana i nakręcenia czegoś własnego. Idealny kompromis nigdy nie znajdował się zasięgu, ale odpowiednie proporcje pomiędzy nostalgią a nowymi pomysłami pozwoliły przynajmniej uniknąć nudy.
Obecność seniorów Billa Murraya, Dana Aykroyda, Erniego Hudsona oraz Sigourney Weaver w rolach znanych z oryginału (w filmie z 2016 roku również byli obecni, ale wcielili się w nowe, epizodyczne postacie) wystarczy, by poruszyć sentymentalną strunę, a jeżeli dodać do tego chwilowy powrót zmarłego przed siedmioma laty Harolda Ramisa (za pomocą efektów komputerowych), osobom które wychowały się na filmie z 1984 roku trudno będzie zapanować nad coraz szybciej kołaczącym sercem. Tak dobrana drugoplanowa obsada to nostalgiczna bomba, ale z porównywalną siła oddziałują jej odpryski.
Symetrycznie spiętrzone książki, ulubiony batonik, hełm Klucznika, reklama nagrana przez oryginalny skład Pogromców odkryta na YouTubie, parafrazowanie kultowych zdań z "jedynki", ten sam czarny charakter - nie ma tutaj sceny, w której nie kryłoby się nawiązanie do przeszłości i z tego wynika połowa przyjemności z seansu "Dziedzictwa". Może nie jest to subtelny fanserwis, ale skuteczny, problem tylko w tym, że aż połowa seansu dla osób, które nie zasiądą na sali kinowej z rozczulającymi wspomnieniami sprzed lat będzie nieczytelna, pozbawiona znaczenia albo zwyczajnie nużąca.
Nowy, nieformalny skład Pogromców to zbiór ciekawych indywiduów - piętnastoletnia Mckenna Grace ma już na koncie blisko trzydzieści ról i raz jeszcze potwierdza, że jest jedną z najlepiej zapowiadających się aktorek młodego pokolenia; Finn Wolfhard gra niemal tę samą rolę, co w "Stranger Things" i "Tym" (członek paczki nastolatków stającej naprzeciw zjawiskom paranormalnym) i ponownie wypada świetnie; a Celeste O'Connor i Logan Kim to świeże twarze, które zdradzają potencjał dramatyczny (ona) i komediowy (on). Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że zamiast komedii z dreszczykiem i żartami skierowanymi do odrobinę starszej publiczności, powstał film familijny w stylu Richarda Donnera ("Goonies") albo Stevena Spielberga ("E.T."). Mnogość i różnorodność zjaw z oryginału została zastąpiona budowaniem relacji w grupie rówieśniczej i budowaniem relacji pomiędzy samotną matką a nauczycielem z małego miasteczka. Jest w tym scenariuszu znacznie więcej człowieka niż duchów, a przy tak licznych pokłonach złożonych trzydziesto-czterdziestoletniej publiczności, zmiana tonu to bez wątpienia próba uwiedzenia młodszego pokolenia, które rodzice zaciągną do kina.
Celem "Dziedzictwa" jest przekazanie pałeczki. To film, który dawnych fanów ma uradować satysfakcjonującym zakończeniem (wywiązuje się z tego całkiem nieźle), a ich dzieci zachęcić do wciągnięcia się w ten świat na dłużej i wyczekiwania ewentualnych kolejnych odsłon, których nie trzeba będzie reklamować gościnnym występem Murraya i spółki. Ta sztuczka może się jednak nie udać - Jason Reitman jest zbyt ostrożny, potrafi skonstruować ciekawą dynamikę pomiędzy swoimi nastoletnimi bohaterami i bohaterkami, ale ma problem z wyznaczaniem dla nich celu, postawieniem przed nimi zagrożenia, które wzbudzałoby realne emocje. Wygląd przybyszów z zaświatów w filmach z lat 80. wyraźnie czerpał z dorobku horroru, tutaj tylko zombie w kilkusekundowej scenie w barze wzbudza podobne skojarzenia, a jedyne wyrządzone przez nich szkody, jakie można zobaczyć na ekranie to zjedzenie kilku metalowych elementów miasta. Widmo apokalipsy majaczy gdzieś na odległym planie, ale przejawia się wyłącznie w ekspozycji umieszczonej w dialogach, nigdy nie wydaje się groźbą, która faktycznie mogłaby się ziścić. Sercowe rozterki, rodzinne pojednanie czy próba znalezienia przyjaciół po przeprowadzce do nowego miejsca urastają do wyższej rangi niż ocalenie ludzkości.
Jeżeli powrót nowej drużyny Pogromców miałby mieć sens w przyszłości, wymagałby szeroko zakrojonych zmian, podjęcia kolejnej próby odnalezienia własnej tożsamości i uwolnienia się od asekuranckich prób zadowolenia dwóch skrajnie odmiennych grup odbiorców. Dawni Pogromcy Duchów już nie wrócą, jeżeli ich następcy mieliby wybronić się bez zasilania nostalgią, potrzebują odważniejszych pomysłów, lepszej historii, czegoś ponad formułę schematycznego blockbustera dla całej rodziny. Szanse na to, że się uda są mniej więcej takie same, jak szanse na przywrócenie świetności aktorskim "Wojowniczym Żółwią Ninja" albo "Power Rangers", więc może najlepiej byłoby uznać, że zjednoczenie członków oryginalnej drużyny i ponowne pokonanie Gozera to idealna okazja, by raz na zawsze pożegnać się z Duchołapami.
Pogromcy duchów. Dziedzictwo
Tytuł oryginalny: Ghostbusters: Afterlife
Kanada/Stany Zjednoczone, 2021
Columbia Pictures
Reżyseria: Jason Reitman
Obsada: Mckenna Grace, Finn Wolfhard, Paul Rudd