"Nowy początek" z 2016 roku ukazał wyjątkową koncepcję języka jako broni ostatecznej lub narzędzia służącego szerzeniu pokoju (a przy okazji zastosowano w nim efekt Kuleszowa w być może najbardziej wymyślny sposób w dziejach kina). Villeneuve z wyczuciem skorzystał z subtelnych elementów fantastyki naukowej w historii opowiadającej o ludzkiej naturze z bardzo rzadkim w dzisiejszych wyobrażeniach przyszłości pozytywnym przesłaniem, ale już przy "Blade Runner 2049" nie musiał się aż tak gimnastykować, wystarczyło pogodzić autorską wizję i oczekiwania fanów.
Zadanie wcale nie aż tak łatwe, ale wyszedł z niego obronną ręką, więc przy kolejnej okazji wymierzył w sam szczyt, po Święty Graal science-fiction, powieść Franka Herberta uchodzącą za niemożliwą do zekranowania, doprowadzającą do szału każdego, kto podjął się tego wyzwania, czego najlepszym dowodem jest dokument "Jodorowsky's Dune". Trudności, z jakimi mierzył się ukazany w nim reżysera między innymi "Świętej góry" czy "Kreta" zdają się wymagać nadludzkiego wysiłku do ich pokonania. Całość miała trwać dziesięć godzin, w obsadzie znaleźli się Orson Welles, Salvador Dalí, Gloria Swanson, Alain Delon czy Mick Jagger i chociaż prace nad projektem trwały przez niemal całe lata 70., ostatecznie spełzły na niczym.
Całkiem niedawno kolejną próbę pragnął podjąć Ridley Scott, ale po siedmiu miesiącach przygotowań zrezygnował. Istnieją jeszcze mini-serie telewizyjne, które zostały całkiem ciepło przyjęte przez czytelników/czytelniczki pierwowzoru oraz dzisiaj już kultowy film Davida Lyncha, za którym on sam nie przepada, a jego wielbiciele/wielbicielki to raczej publika patrząca z umiłowaniem na kino klasy B niż na twórczość Herberta. Villeneuve po zęby uzbroił się jednak w to, co dla poprzedników było równie odległym marzeniem, jak energetyczne tarcze - obiektywy, efekty specjalne i komputery o mocach obliczeniowych, o jakich w ubiegłym stuleciu nikomu nawet się nie śniło. To nie są narzędzia, za pomocą których można skonstruować interesującą historię, ale wystarczą, by zamaskować jej niedociągnięcia i braki.
"Diuna" to wielki, głośny blockbuster, oszałamiająco spektakularny, sprawiający, że nie tylko postawni aktorzy pokroju Jasona Momoy i Dave'a Bautisty wydają się maleńcy w obliczu tego odległego świata, ale przede wszystkim osoby zasiadające przed ekranem (najlepiej kinowym, bo nie istnieje telewizor, który mógłby ten rozmach w pełni oddać). Kiedy Paul Atryda (Timothée Chalamet) w końcówce po raz pierwszy staje naprzeciw gargantuicznego czerwia pustyni, doskonale oddaje uczucie, jakie musi pojawiać się na widowni. Muzyka Hansa Zimmera może aż zanadto próbuje zapewnić podobne doznania drugiemu zmysłowi, bo czasami wręcz zagłusza dialogi i brakuje jej subtelności, ale na wysokości zadania stanął Mark Mangini (montażysta dźwięku), który zamiast korzystać ze schematów, wprowadził kilka własnych, intrygujących rozwiązań, chociażby odgłosy wydawane przez tarcze, które przypominają ostatnie podrygi wysłużonego głośnika.
Wzrok i słuch będą po seansie nasycone jak rzadko kiedy, a tyle wystarczy, żeby opuścić salę kinową z poczuciem satysfakcji, ale trudno nie odnieść wrażenia, że te dwie i pół godziny to tak naprawdę prolog do właściwego filmu i dałoby się je streścić w kilku zdaniach. Kręcenie z odgórnym założeniem rozwijania historii w kolejnych częściach może świetnie się sprawdzić, o ile części składowe bronią się równie dobrze, co całokształt, czego przykładami są chociażby "Gwiezdne wojny", "Harry Potter" czy ostatnio "Halloween" Davida Gordona Greena, ale o "Diunie" nie da się tego napisać. Pierwsza, ślamazarna godzina to nieustanna ekspozycja i kreślenie granic, właściwości oraz zasad obowiązujących w uniwersum, do którego trafiliśmy. Możemy nawet poznać topografię Arrakis, ale nie zawsze motywacje czy osobowości jej mieszkańców i przybyszów walczących o melanż (nie, to nie jest film bazujący na tekście "(You Gotta) Fight for Your Right (To Party!)" Beastie Boys) - w końcu nawet najbardziej zagmatwane myśli nie będą prezentować się równie widowiskowo, co majestatyczne pustynne pejzaże. Punkt, do którego zmierza fabuła jest wyraźnie zarysowany, ale moment, w którym została zawieszona na prawdopodobnie rok czy dwa lata nie sprawia wrażenia naturalnej pauzy wywołanej konkluzją jakiegoś wątku. "Diuna" urywa się nagle, pozostawiając wrażenie, że niewiele się w niej właściwie wydarzyło.
Powieści Franka Herberta bliżej do "Gry o tron" niż do "Gwiezdnych wojen", polityczne rozgrywki pomiędzy rodami Atrydów i Harkonnenów oraz wynikające z nich napięcie są wyraźnie wyczuwalne, da się odczytać nawiązania do naszej współczesności, do kolonializmu, polityki Stanów Zjednoczonych względem Bliskiego Wschodu po 11 września 2001 roku, są elementy antymilitarne i proekologiczne, ale każdy potraktowany tak ogólnikowo, że wybrzmiewa jedynie jako echo wielu innych zaangażowanych filmów soft science-fiction (chociażby "Nowego początku"). Jeżeli dorzucić do tego Paula Atrydę jako postać z pogranicza Jezusa Chrystusa i wybrańca Neo oraz wariację na temat znanego od dekad schematu "white savior", gdzie biały człowiek z zewnątrz musi uratować lokalnych "dzikusów", robi się wręcz nieswojo. Szkoda też, że chociaż Villeneuve pełnymi garściami czerpie z bliskowschodniego mistycyzmu i tamtejszej ornamentyki, nie zdecydował się na częściowo muzułmańską obsadę, co mogłoby się okazać najskuteczniejszym elementem pacyfistycznego wydźwięku "Diuny".
Gwiazdorska obsada niewiele ma do odegrania. W drugiej połowie bryluje przede wszystkim znakomita Rebecca Ferguson, ale na przykład postać Zendayi poznajemy właściwie wyłącznie przez kilka mglistych wizji. W dużym stopniu niewykorzystaną postacią jest również Gurney Halleck Josha Brolina, któremu można jednak (do spółki z Timothéem Chalametem) przypisać na korzyść udział w jednej z najlepszych scen walki z użyciem noża we współczesnym Hollywood. Za choreografię odpowiada fenomenalny Roger Yuan, specjalista od tego rodzaju ekranowych potyczek, znany chociażby z "Johna Wicka". Może się wydawać, że to nic wielkiego, ale walki z użyciem krótkiego ostrza nie mają sobie równych, jeśli chodzi o poziom trudności w wiarygodnym ukazywaniu ich na ekranie. Kiedy uda się to osiągnąć (zwłaszcza bez użycia szybkich cieć, bliskich ujęć i trzęsącej się kamery), pojedynek natychmiast zyskuje na wiarygodności, a w "Diunie" zdołano do tego doprowadzić dwukrotnie.
Forma niewątpliwie przerosła treść, co nie jest jednak równoznaczne z miałkością scenariusza. Największym mankamentem "Diuny" nie jest to, że konflikt o drogocenny surowiec z wyraźnym odniesieniem do naszych realiów nie potrafi wywołać równie intensywnych emocji, co CGI stojące na najwyższym poziomie; jest nim nakręcenie najdłuższego prologu w historii kina, którego nie wieńczy fabularna rekompensata. To dopiero początek - pada w końcówce i trudno nie odnieść wrażenie, że tym asekuracyjnym komentarzem Denis Villeneuve prosi o powstrzymanie się przed wtykaniem go pomiędzy Lyncha a Jodorowsky'ego przynajmniej do premiery drugiej części. Miejmy tylko nadzieję, że wtedy w jego ciele będzie już krążyć poszerzający granice świadomości melanż, a efekt okaże się znacznie mniej zachowawczy.
Diuna
Tytuł oryginalny: Dune
USA/Kanada, 2021
Warner Bros.
Reżyseria: Denis Villeneuve
Obsada: Timothée Chalamet, Rebecca Ferguson, Oscar Isaac