"Laleczka" Larsa Klevberga nie była złym filmem, była kiepskim remakiem, u podstaw którego leżały przerośnięte ambicje i przymusowe próby przekonania do siebie publiczności za pomocą odcięcia od liczącej siedem całkiem solidnych odsłon (jak na standardy niskobudżetowych sequeli horrorów) serii. Może postać seryjnego mordercy uwięzionego w ciele lalki za pomocą magii voodoo nie jest zbyt wiarygodna, ale przynajmniej pomysłowa i wyposażona w... duszę, w odróżnieniu od zaproponowanej w nowej wersji zbuntowanej sztucznej inteligencji.
"Chucky" nawet gdyby okazał się gorszym horrorem od "Laleczki", był w na tyle dobrych rękach, że musiał opowiedzieć ciekawszą historię żądnego krwi Charlesa Lee Raya i faktycznie po pierwszym odcinku można mieć nadzieję na jedną z bardziej udanych kontynuacji blisko trzydziestopięcioletniego klasyku kina grozy. Format serialu nie każdemu przypadnie do gustu, dla niektórych osób osadzenie akcji w realiach współczesnego liceum rodem ze sztampowej produkcji Netflixa, gdzie wszystko kręci się wokół rozmów o seksie, gnębienia słabszych i Instagrama również będzie trudną do pokonania przeszkodą, ale warto się z nią zmierzyć, bo wszystko wskazuje na to, że bez wąskich ograniczeń czasowych, nawet ze skromnym budżetem Chucky znowu osiągnie wysoką formę.
Przy ostatnim spotkaniu z Chuckym (w "Kulcie" z 2017 roku) zostaliśmy zabrani do szpitala psychiatrycznego, gdzie w klaustrofobicznej (a jednocześnie ukazanej w zaskakująco artystyczny sposób) scenerii spotkały się niemal wszystkie istotne postacie powracające do serii na przestrzeni lat, od dzisiaj czterdziestoletniego Andy'ego Barclaya (Alex Vincent) z "jedynki" przez zabójczo urokliwą Tiffany (Jennifer Tilly) po najnowszą postać, Nicę Pierce (Fiona Dourif, córka Brada). To pozwoliło domknąć i połączyć wiele wcześniejszych wątków, a także ostatecznie rozwiązać problem ciągłych powrotów najczęściej masakrowanej zabawki w historii - jego dusza odtąd mogła zamieszkiwać w kilku ciałach jednocześnie. Ważne, by mieć to w pamięci, bo serial z początku wydaje się miękkim rebootem, ale wystarczy jeden tajemniczy telefon od człowieka, który przez fana/fankę z miejsca zostanie zdemaskowany jako Andy, by pozbyć się wątpliwości co do tego, że ciągłość została zachowana.
Vincent, Fiona Dourif i Tilly powrócą zresztą w kolejnych odcinkach, a szczególnie obecność tej ostatniej może wprowadzić nową publiczność w zakłopotanie... W "Narzeczonej laleczki Chucky" grała Tiffany, która również za pomocą voodoo została zaklęta w lalkę, ale w "Następnym pokoleniu" to Tiffany opanowała aktorkę Jennifer Tilly graną przez Jennifer Tilly (która grała w Tiffany w fikcyjnych filmach o Chuckym) i nadal pozostaje w jej ciele... Poziom zagmatwania przewyższa "Nowy koszmar Wesa Cravena", gdzie również Freddy Krueger działał na granicy fikcji i podwójnej fikcji (i do tego jeszcze snu), co z jednej strony może odrzucać hermetycznością, a z drugiej nadrobienie siedmiu półtora godzinnych filmów w czasach powszechnego binge-watchingu to przecież żaden wysiłek.
Nie będą jednak stratne te osoby, które postanowią nie grzebać w przeszłości, a jedynie skupić się na losach nowego głównego bohatera, Jake'a Wheelera (Zackary Arthur) - typowego rozchwianego emocjonalnie nastolatka poszukującego tożsamości, wojującego z ojcem, gnębionego przez popularne dzieciaki ze szkoły. Co jednak najciekawsze, o ile historię powstania laleczki Chucky przedstawiono w pierwszym filmie, o tyle żyjący w niej morderca pozostaje enigmą, nikt nigdy nie zgłębiał procesu, jaki przemienił go w kryminalistę, jakby przejście z ciała w plastik wymazało całą przeszłość. Z ostatniej sceny pierwszego odcinka jasno wynika natomiast, że tym razem poznamy losy młodego Charlesa Lee Raya dorastającego w Hackensack w New Jersey w latach 60. Origin story to wprawdzie schemat wyeksploatowany w horrorze, ale nie w przypadku Chucky'ego, nie w serialu, który nie wymaga zwięzłości, a poza tym są gorsze klisze fabularne charakterystyczne dla tego gatunku - chociażby odcinek w kosmosie.
Chucky w kosmosie to niedorzeczny pomysł, ale serialu również nie można traktować całkowicie serio. Jake dorasta w miasteczku, w którym dokładnie każdy ma złe intencje i jest ze sobą w jakiś sposób powiązany. Wrogość urasta do rangi przerysowania, jakbyśmy trafili do kreskówkowej bazy Szkieletora albo Mumm-Ry, gdzie nawet kucharz jest zepsuty do szpiku kości. Przewrotnie w takiej scenerii tyrada Chucky'ego wygłoszona na szkolnej auli (pozorowana na brzuchomówstwo) i podejmowane przez niego brutalne działania ściągają na niego sympatię. Mancini korzysta z prostego mechanizmu - jeżeli zły staje w obronie dobrego przeciwko innym złym, automatycznie jest postrzegany jako postać pozytywna. Wystarczy połączyć to z możliwością wglądu w dzieciństwo Lee Raya i kto wie, może po tych wszystkich latach wredna lalka doczeka się odkupienia.
Pierwsza scena pierwszego odcinka to odtworzenie kultowego otwarcia oryginalnego "Halloween" Johna Carpentera, ale zamiast morderstwa ukazanego z perspektywy dziecka, wybrzmiewa "Copycat" Billie Eilish (swoją drogą ciekawy wybór, bo z już nieco zapomnianej EP-ki "Don't Smile At Me" z 2017 roku), co dobrze oddaje nastrój serialu - z jednej strony wyczuwalna groza, z drugiej wgląd w świat stereotypowych nastolatków, a całość doprawiona odpowiednią dawką kiczu. Do finału jeszcze dziewięć odcinków, ale wszystko wskazuje na to, że robo-Chucky z głosem Marka Hamilla przegra to starcie z kretesem.
Chucky
USA, 2021
David Kirschner Productions
Twórcy: Don Mancini
Obsada: Zackary Arthur, Brad Dourif, Carina Battrick