Fantasy to gatunek, z którym do niedawna rzadko było mi po drodze. Odbiłem się od fenomenu "Gry o tron" czy "Wiedźmina", sympatię do magii, mieczy, elfów, krasnoludów i orków wykrzesałem z siebie dopiero w ostatnich latach, co jest zasługą znakomitej selekcji tytułów w katalogu Non Stop Comics. "Coda", "Die", "Isola", "Head Lopper" czy przede wszystkim "Monstressa" to komiksy świeże, ambitne, mocno zakorzenione w nurcie i jego schematach, a zarazem wyposażone we własne, unikalne cechy. Na fali entuzjazmu w końcu cofnąłem się więc do jednej z pierwszych pozycji wydawnictwa - do publikowanego od 2017 roku "Rat Queens" - i była to podróż wyjątkowo wyboista, ale dzięki temu również nieprzeciętnie satysfakcjonująca.
Początkowe dwa tomy upłynęły pod znakiem wątpliwości co do tego, czy aby nie wpakowałem się tym razem w lekturę sztampowego i odtwórczego dzieła, które do zaoferowania ma niewiele ponad ten sam trik z żonglowaniem motywami i kliszami fantasy, jaki sam w sobie stał się odrębnym gatunkiem. Wplecenie pomiędzy szukanie artefaktów, eliminowanie potworów i ratowanie bezbronnych pijaństwa oraz innych używek, nagości i seksu, zwiększenie dawki przemocy z zahaczeniem o gore, samoświadome, autokrytyczne żarty... To wszystko już było. Nawet wtórne pomysły podane w ciekawy sposób mogą wprawdzie rozbudzić apetyt, ale ilustracje Roca Upchurcha często stają ością w gardle.
Projekty postaci od początku przykuwają uwagę i chociaż stoi za nimi ta sama intencja usilnego stawiania na zróżnicowanie, jaka towarzyszyła wielkim wytwórniom powołującym do życia kolejne girlsbandy, dopracowania szczegółów czy przypisywania każdej z Królowych jednolitej kolorystyki nie można nie docenić. Zazwyczaj osadzone są jednak w opustoszałych plenerach, pomieszczeniach tak ubogich, że poza jednokolorowym tłem, wyróżnia je tylko kilka na siłę doklejonych cegłówek albo pojedyncze smugi cienia. Co gorsze, sceneria nie dość, że uboga, w dodatku nierzadko owiana jest silnie kontrastującą z akcją smugą, której zastosowanie sprawia, że postacie wydają się wklejone na niskiej jakości komputerowo generowane tła.
Warto jednak wytrwać w oczekiwaniu na rezultat tego wyjątkowo długiego rozpędu, bo już w tomie trzecim funkcję ilustratorki przejmuje Tess Fowler, dzięki której kartkowanie "Rat Queens" przestaje wzbudzać poczucie przeglądania nie w pełni ukończonego komiksu, a od tomu czwartego za sterami zasiada Owen Gieni i to właśnie wtedy niezłe fantasy urasta do rangi całkowicie pochłaniającego i przepięknie narysowanego. Dobierane przez niego kolory, gęsto słane linie i obszerne użycie cieniowania nadają bajkowemu światu kompletnie odmieniony wygląd, staje się fantastyczny w pełnym tego słowa znaczeniu. Kanadyjski twórca potrafi zarówno wyciszać nastrój, pozostawiając bohaterów/bohaterki osamotnionych na opustoszałych planszach, jak i sporządzić fenomenalne choreografie scen walk, w których Szczurze Królowe często muszą się napracować i odebrać wiele ciosów, zanim dopną swego. Gieni w kolejnych rozdziałach czuje się coraz bardziej swobodnie, a jego eksperymenty z formą urastają do rangi najbardziej ekscytującego elementu komiksu - niekiedy nakłada filtr przypominające pełne życia pastelowe obrazy, kiedy indziej przywołuje styl "gumowego węża" (czyli najwcześniejsze oblicze myszki Miki i kota Feliksa), archaiczną mangę albo mięśniaków w stylu He-Mana z lat 80. Jeżeli konieczne byłoby wskazanie tylko jednego argumentu za tym, by sięgnąć po "Rat Queen", bez namysłu wybrałbym prace Gieniego.
Tak się ciekawie złożyło, że wraz z angażem nowego ilustratora, Kurtis J. Wiebe zdecydował się na miękki reboot serii, co jest zabiegiem, który sam w sobie potrafi rozjuszyć fandom, ale zrobienie kilku kroków wstecz dzielnym poszukiwaczkom przygód wyszło na dobre, a w dodatku z czasem okazuje się, że wcześniejsze tomy wcale nie wypadły z kanonu, bo... multiuniwersum. Zagranie wprost z podręcznika do tworzenia długoterminowych serii według Marvela i DC Comics, odrobinę naciągane, ale skutecznie wiążące stare wątki z nowymi. Zyskał na tym na przykład kult N'Rygotha, który dotąd jawił się jako niewiele znacząca zabawa z twórczością H.P. Lovecrafta, a teraz urósł do miana nie tylko jednego z głównych elementów wprawiających akcję w ruch, lecz również do roli komentarza na temat współistnienia wielu religii, roszczenia sobie prawa do wyższości każdej z nich i życia na marginesie pobożnego społeczeństwa. Zyskują również relacje wewnątrz drużyny, która mniej przypomina Spice Girls, bardziej rodzinę, a dręcząca je od samego początku przeszłość wreszcie doczekuje konfrontacji. Penisy namalowane na ścianach magicznej jaskini są zabawne, ucięte głowy i fontanny krwi rozrywkowe, ale sercem "Rat Queen" pozostaje bliskość niedających się nie lubić głównych bohaterek.
Losy wydawnicze "Rat Queens" są równie burzliwe, co losy samych Królowych. Osoby odpowiedzialne za ilustracje zmieniały się nie bez przyczyny - Roc Upchurch został wyrzucony, gdy okazało się, że kłótnie z żoną rozwiązuje za pomocą przemocy, a Tess Fowler odeszła w atmosferze dwustronnej niechęci dzielonej z Wiebem. Duet tworzony z Owenem Gienim to strzał w dziesiątką i szkoda tylko... że już się rozpadł - od przyszłego tomu cała ekipa stojąca z "Rat Queens" zostanie wymieniona. Niektórzy twierdzą, że ciąży nad tą serią klątwa, ale jest w tych nieustających transformacjach, zmianach wizualnych i narracyjnych (zachowujących fabularną ciągłość) coś fascynującego, pozwalającego odczuć, że mamy do czynienia z ciągle poszukującym komiksem, a przecież przygoda, to nieodzowny element każdej historii fantasy, więc czemu czytelnicy/czytelniczki nie mieliby stać się jej częścią?
Rat Queens
Polska, 2017-2021
Non Stop Comics
Scenariusz: Kurtis J. Wiebe
Rysunki: Roc Upchurch, Tess Fowler, Owen Gieni