Chwilę później Adam Driver zajmuje miejsce na scenie, wciela się w standupowego komika, Henry'ego McHenry'ego, a my, osoby zebrane przed ekranami okazujemy się publiką z odległych rzędów, z najtańszymi biletami w garściach, z widokiem przysłoniętym przez plecy, ramiona i głowy tych, którzy są na lepszej pozycji nie tylko ze względu na siedzenia z pełniejszym widokiem, ale także dzięki żywemu zaangażowaniu w spektakl - śpiewają pomiędzy partiami swojej gwiazdy, wchodzą z nią w dialog, jaki w realnym świecie nie mógłby zaistnieć.
Scena, widownia, czasami orkiestron powracają regularnie, co wywołuje wrażenie uczestnictwa w spektaklu National Theatre Live, a poczucie odrealnienia wzmacnia niemal całkowite zrezygnowanie z dialogów, ubranie większości kwestii - poza przywitaniami, krótkimi newsami telewizyjnymi czy okrzykami w trakcie aplauzu - w śpiew. Takie okoliczności bardziej przypominają operę niż musical, ale Leos Carax dba o różnorodność - piosenki w scenach seksu albo narodzin w żaden sposób nie pozującej na człowieka lalki potrafią rozbawić, a standupowe monologi ukazane są w całości, nie jako krótkie próbki talentu, jakiemu musimy dać wiarę na słowo honoru.
Po pierwszej godzinie fundamenty, na jakich francuski reżyser konstruuje swoją historię nabierają wyraźnych zarysów, ale szybko się okazuje, że nie rozwiązaliśmy zagadki, a jedynie pozwoliliśmy na uśpienie naszej czujności. Na gwałtowny zwrot w odmiennym kierunku przypada jeden z najciekawszych utworów w całym musicalu - wściekłe "You Used to Laugh" przypominające Nick Cave & The Bad Seeds w odrobinę ugrzecznionej wersji, instrumentalnie uboższej, ale wokalnie porównywalnie intensywnej. Następujące po niej wydarzenia jeszcze bardziej zacierają granicę pomiędzy rzeczywistością a fantazją, w czym już nieco starsza córka-kukiełka nosząca tytułowe imię odgrywa istotną rolę.
Próby objaśnienia czy nawet pełnego zrozumienia filmów Caraxa muszą zakończyć się niepowodzeniem. Podobnie jak chociażby David Lynch, zdaje się nie skrywać pomiędzy wierszami żadnych dodatkowych treści, wskazówek albo wymagających odnalezienia właściwego klucza kodów. Jeżeli jest zagadkowy, to nie po to, by rzucać widzom wyzwanie, nie ma w "Annette" czego rozwikłać, a stawianie pytań o intencje czy motywacje poszczególnych postaci ma tyle sensu, co próba zrozumienia, co się stało z Laurą Palmer w finale trzeciego sezonu "Twin Peaks". Różnica jest natomiast taka, że Lynch błyskawicznie potrafi zniechęcić i wywołać poczucie bezradności u odbiorców o detektywistycznych zapędach, a tymczasem Carax raz po raz daje złapać oddech, pozwala poczuć, że być może jesteśmy o jedną scenę od uporządkowania tych wszystkich wydarzeń i za sprawą tej misternie skonstruowanej iluzji podtrzymuje zainteresowanie.
Muzykę oraz pierwszy szkic scenariusza przygotowali bracia Ron i Russell Mael, znani lepiej jako Sparks, autorzy hitu "This Town Ain't Big Enough for Both of Us" z połowy lat 70. Ich wrażliwość i przebojowość w połączeniu z tendencją do popadania w dziwaczność oraz słabością do surrealizmu Leosa Caraxa zaowocowały osobliwym rodzinnym dramatem, historią o pułapkach show-businessu, komedią o ponurym wydźwięku wyśpiewaną językiem, któremu bliżej do tekstów Sex Pistols niż musicali George'a Cukora albo Vincente Minnelliego. To czysta fikcja i najszczersza prawda jednocześnie. Żeby docenić ich wysiłek, trzeba kochać film jako medium i możliwości, jakie daje prowadzona za jego pomocą narracja (w tym możliwość rezygnacji ze snucia zwartej opowieści na rzecz luźno i niejasno powiązanych migawek). Z takim nastawieniem trudno nie dać się oczarować w pełni korzystającej z atrybutów dziesiątej muzy "Annette", a chwytający za serce finał z nawiązką rekompensuje zaangażowanie.
Annette
Francja/Meksyk/USA/Szwajcaria/Belgia/Japonia/Niemcy, 2021
CG Cinéma
Reżyseria: Leos Carax
Obsada: Adam Driver, Marion Cotillard, Simon Helberg