Kto jak kto, ale Gunn takiej okazji nie mógł przepuścić, a kiedy zdjęto z niego ograniczenia, pokazał, że chociaż wyszedł ze studia Troma (dla którego między innymi napisał scenariusz znakomitego "Tromeo i Julia"), studio Troma nie wyszło z niego. Nie da się "The Suicide Squad" porównać z wcześniejszym wcieleniem Legionu Samobójców, nie da się go porównać nawet z naginającym ramy konwencji kina superbohaterskiego "Thor: Ragnarok", a jeżeli za wszelką cenę szukać podobieństw, najtrafniejszym wydaje się "Toksyczny mściciel"... z budżetem wynoszącym prawie dwieście milionów dolarów, zamiast pięciuset tysięcy.
Fabuła jest pretekstowa i reżyser/scenarzysta nie próbuje tego tuszować. Legion Samobójców to przestępcy, którzy w zamian za wykonanie rządowego zadania mogą skrócić czas odsiadki, więc przez ponad dwie godziny śledzimy przebieg kolejnej misji kolejnego wcielenia drużyny. Niby pasowałoby to bardziej na odcinek serialu, ale w prostocie tkwi siła - Gunn stworzył takie okoliczności, które nie przeszkadzają jego specyficznemu, przepełnionemu czarnym humorem stylowi prowadzenia narracji. O czym jest "The Suicide Squad", nie ma aż tak dużego znaczenia, jak sposób opowiadania tej prostej historii.
Od publikacji najwcześniejszych materiałów graficznych rozmiar drużyny wyglądał na imponujący, ale sięgnięcie po takie postacie, jak T.D.K., który potrafi odczepiać części ciała i używać ich jako broni, albo wielka łasica nie pozostawiało złudzeń, że nie każdy dotrwa do wielkiego finału. Nie zdradzając zbyt wiele - faktycznie trupów pada mnóstwo, a zanim upadają, są szatkowane, miażdżone, pozbawiane kończyn, zakrwawione, przypominające ofiary zamaskowanego mordercy ze slashera, a nie herosów w fikuśnych strojach, którym powinno sprzyjać szczęście. Gunn jest przy tym do tego stopnia sprytny, że mimo doskonałej znajomości gatunkowych schematów, nie decyduje się na popisowe żonglowanie nimi, z dumą obwieszczając swoją "samoświadomość". Wie, że tę sztuczkę już znamy, więc zabiera nas na przejażdżkę przez dom strachów, gdzie straszydła wyskakują zza rogu w najmniej oczekiwanych momentach.
Pierwsza misja na plaży, relacja Bloodsporta (Idris Elba) z córką, płomienny romans Harley Quinn (Margot Robbie), walka z kaiju i prawie-zombie - Gunn pozwala nam uwierzyć, że wiemy, dokąd to wszystko zmierza. Nie trzeba być doświadczonym widzem, by rozpoznać kliszę ze zwycięskim starciem otwierającym film; trudną relacją z dzieckiem, za sprawą której życie rodzica staje się cenniejsze; zemstą za złamane serce czy spektakularną finałową walką, ale uwarunkowanie przez Hollywood to ulubiona pole igraszek reżysera, który z chirurgiczną precyzją potrafi pojedynczą sceną albo pojedynczym dialogiem (te stoją zresztą w całym filmie na nieprzeciętnie wysokim poziomie) zaskoczyć z większą skutecznością niż M. Night Shyamalan mozolnie dążący przez dwie godziny do błyskotliwego "twistu".
"The Suicide Squad" choć w dużym stopniu brutalne, krwawe i wulgarne, nie może zostać sprowadzone do prostej, pozbawionej ambicji wykraczających ponad efekciarstwo rozrywki. Większość z tych barwnych postaci da się lubić jako bohaterów po przejściach wyposażonych w tożsamość, która rozwija się na naszych oczach. Polka-Dot Man (David Dastmalchian) walczy z depresją i nienawiścią do matki (co przybiera - dosłownie - gargantuiczne rozmiary w końcówce); Ratcatcher (znakomita, po raz pierwszy występująca w amerykańskim filmie Daniela Melchior) próbuje ułożyć sobie życie na obczyźnie po utracie ojca; Peacemaker (jak dotąd najlepsza rola Johna Ceny) jest zaślepiony przez ekstremalny patriotyzm graniczący z nacjonalizmem; a Nanaue (człekokształtny rekin przemawiający głosem Sylvestera Stallone'a) to potężne monstrum marzące o nawiązaniu przyjaźni, ale tak bardzo opętane głodem, że mogłoby pożreć nawet najbliższą osobę - paleta emocji, jakie wyciskają z publiczności jest bardzo szeroka. W pewnym momencie możecie ze zdziwieniem odkryć, że wzruszyła was scena, w której pół-człowiek pół-rekin patrzy na eksperymentalne stworzonka za szybą akwarium i odnajduje w sobie człowieczeństwo, a w dodatku niewykluczone, że po wyjściu z kina zapragniecie założyć hodowlę szczurów... Co ciekawe, drugoplanowi legioniści mają tak wiele do zaoferowania, że choć Harley Quinn i Bloodsport dostali kilka wyrazistych momentów (Quinn przede wszystkim świetną scenę ucieczki z więzienia), wydają się dość płascy i jednowymiarowi.
Uczucie zaskoczenia towarzyszy całemu seansowi, bo jak mogło do tego dojść, że tak bardzo sprofilowane, wygładzone, podległe algorytmom Hollywood pozwoliło zaistnieć filmowi odznaczającemu się wybitnie wysokim poziomem niedorzeczności, wysokobudżetowemu "kinu klasy B", rozrywce pozbawionej pretensjonalności i hamulców? Doszukiwanie się szlachetnych pobudek w przyznaniu Jamesowi Gunnowi wolności artystycznej byłoby oczywiście naiwnością. Gdyby nie sukcesy jego wcześniejszych filmów, sukcesy Taiki Waititiego czy dwóch filmów z Deadpoolem, nikomu nie przyszłoby do głowy, by dać zielone światło na realizację tak absurdalnego i szalonego przedsięwzięcia. Oby ten trend utrzymał się jak najdłużej, bo seans "The Suicide Squad" to jedno z najwspanialszych kinowych doświadczeń w moim trwającym ponad trzy i pół dekady życiu.
Legion samobójców: The Suicide Squad
Tytuł oryginalny: The Suicide Squad
USA, 2021
Warner Bros.
Reżyseria: James Gunn
Obsada: Margot Robbie, Idris Elba, John Cena