Postać Snake Eyesa była jedyną odpowiednią do realizacji solowego filmu sygnowanego marką pierwszych "figurek akcji" w historii. Grany wcześniej przez Dwayne'a Johnsona Roadblock, Duke w wykonaniu Channinga Tatuma albo Rachel Nichols jako Scarlett w pojedynkę nie mają na tyle interesującego tła, by oprzeć na nich fabułę pełnometrażowego obrazu, a w dodatku (w dużym uproszczeniu) przypominają klony Kapitana Ameryki. Tajemniczy komando-ninja i jego tragiczna przeszłość to z kolei materiał, który dobrze rokował i dawał nadzieję na to, o czym marzy dzisiaj każde studio filmowe - własne uniwersum.
Nadzieje z perspektywy publiczności były tym większe, że w Hollywood obraz "wojowników cienia" został wypaczony (o tym, kim faktycznie byli shinobi i jak na przestrzeni lat portretowano ich w filmach możecie posłuchać poniżej, w odcinku podcastu Nightslime poświęconym anime "Ninja Scroll"), a po zwiastunach "Snake Eyes" można było oczekiwać wierności nie tyle faktom historycznym (zgodnie z tymi, priorytetem ninja było szpiegowanie, a nie zabijanie), co głęboko zakorzenionym legendom. Ostatecznie otrzymaliśmy jednak coś tak przedziwnego, niedorzecznego i koszmarnie zrealizowanego, że rezultat jest na swój sposób urzekający. Zwłaszcza jeżeli lubicie filmy ninja autorstwa Sama Firstenberga albo Godfrey'a Ho.
W pierwszym akcie zawiązuje się całkiem przyzwoicie skonstruowana intryga. Historia Snake Eyesa zostało bezceremonialnie przekształcona, bo prawdopodobnie nikt i tak nie broniłby jego komiksowych początków w Wietnamie, śmierci rodziny w wypadku samochodowym, wyjazdu do Japonii i treningu w klanie Arashikage czy utraty twarzy oraz strun głosowych podczas pierwszej misji w szeregach G.I. Joe (w jednej z alternatywnych wersji po wystrzale transformersa...). U Roberta Schwentke'a dodatkowy element to żądza zemsty po śmierci ojca i właśnie w niej reżyser upatruje fundamentu osobowości swojego bohatera.
Na początku dowiadujemy się o charakterze działalności yakuzy na terenie Stanów Zjednoczonych, o zwyczajach pradawnego klanu, możemy zwiedzić neonowe Tokio, a bogata w zdrady i zwroty akcji intryga obiecuje thriller z pogranicza "Johna Wicka" i "Infernal Affairs". W akcie drugim ton zaczyna się zmieniać, Snake Eyes zostaje poddany treningowi, a powodzenie ostatniej misji uzależnione jest od... czystości serca. Jakby nagle ktoś położył na scenariuszu stukilogramowy odważnik ubity z masy kiczu. Od tego momentu trafniejszym skojarzeniem jest "Ninjago", a to dopiero wstęp do absurdu, jaki skrywa akt trzeci.
"Czyste serce" albo "magiczni Azjaci" to rozczarowujące, ale łatwe do przełknięcia klisze. Trudniej natomiast zrozumieć, jak w solidnie i intrygująco rozpoczętym filmie mogło znaleźć się miejsce na przykład na błyskawiczną przemianę jednej z bohaterek od nieufnej i rozwścieczonej w pełną miłości i wsparcia (nie bez przesady, dokonuje się to dokładnie w jednej sekundzie) albo na scenę, w której Snake Eyes wsiada na motocykl w środku Tokio, a obserwująca go osoba natychmiast komentuje: Wygląda na to, że jedzie do zamku... Trudno też zrozumieć, po co umieszczono w tej historii Scarlett (świetnie dopasowaną, ale pozbawioną możliwości wykazania się Samarę Weaving) - prawdopodobnie ma pełnić rolę osoby jednoczącej przyszłych Joe na podobnej zasadzie, na jakiej Nick Fury zebrał Avengers, ale nie wyróżnia się niczym na tle masy innych postaci przewijających się przez ekran. Naiwność i nieudolność w konstruowaniu związków przyczynowo-skutkowych stoją na taki wysokim poziomie, że przy porównaniu z animacją "G.I. Joe: A Real American Hero" z 1983 roku ta druga niespodziewanie zaczyna nabierać powagi.
Niedorzecznością, która przyćmiewa wszystkie inne jest jednak magiczny kamień rodu Arashikage, zdolny do spopielania każdego i wszystkiego... na co wskaże właściciel? O kim pomyśli właściciel? Właściwie nie wiadomo - kamień działa wybiórczo, a dzierżący go Kenta najwyraźniej sabotuje własny plan podboju świata, bo chociaż ma szereg okazji, by zgładzić nieprzyjaciół, decyduje się na odbierające mu przewagę przemowy. W końcówce cała ta konstrukcja fabularna zaczyna się sypać i ratuje ją tylko to, że wzbudza skojarzenia z "Władcami Wszechświata" z 1987 roku albo z "Super Mario Bros." z 1993 roku - zaskakuje niezdarnością do tego stopnia, że trudno się od tych karkołomnie przygotowanych obrazków oderwać, choć prawdopodobieństwo, że reżyserowi zależało na efekcie "tak złe, że aż dobre" jest nikłe (z drugiej strony, ma na koncie "R.I.P.D." i dwie części "Niezgodnej", więc i tak jest lepiej).
Kilka elementów mogło uratować ten film na podobnej zasadzie, na której "Ninja: Cień łzy" choć nie jest produkcją wybitną, w poważnym podejściu do tematu ninja miażdży większość konkurencji. Niestety szybko się okazuje, że w "Snake Eyes" shinobi nie są silniejsi od Klanu Stopy z "Wojowniczych żółwi ninja", a w dodatku sceny walk to rozczarowująca papka sklejona z dużych zbliżeń, niestabilnych ujęć, szybkich cięć i wymian obelg co trzy-cztery ciosy. Gdyby zadbano przynajmniej o interesującą choreografię i zdjęcia uwydatniające, a nie maskujące pojedynki, efekt byłby znacznie lepszy, być może nawet zbawczy.
Aż trudno w to uwierzyć, jak bardzo pierwsze czterdzieści minut "Snake Eyes" różnią się od ostatnich. Ambitny thriller kończy jako potencjalny klasyk wypożyczalń kaset wideo z lat 80. i bynajmniej nie było to działanie celowe, lecz efekt nieudolności i braku wiedzy reżysera... A jak wie każdy, kto oglądał animowane "G.I. Joe" (zwłaszcza naukę dla najmłodszych umieszczaną na końcu każdego odcinka), wiedza to połowa sukcesu.
Snake Eyes: Geneza G.I. Joe
Tytuł oryginalny: Snake Eyes: G.I. Joe Origins
Kanada/USA, 2021
Paramount Pictures
Reżyseria: Robert Schwentke
Obsada: Henry Golding, Andrew Koji, Haruka Abe