Steven Yeun spędził kilka lat na planie "The Walking Dead", a gdy już z niego zszedł (w prawdopodobnie najbrutalniejszej scenie w całej serii), automatycznie został pochłonięty przez kino gatunkowe. Stąd też gdy przed jego nazwiskiem pojawia się logo wytwórni A24 (odpowiedzialnej za "Czarownicę: Bajkę ludową z Nowej Anglii", "Dziedzictwo. Hereditary" czy "Lighthouse"), losy koreańskiej rodziny szukającej szczęście na amerykańskiej ziemi z początku wydają się punktem wyjściowym do psychodelicznego horroru, ale niczego podobnego nie doczekacie. Dostaniecie w zamian nienaiwne, pełne emocji i doskonale wyważonego poczucia humoru kino familijne.
Środek filmu przypomina zbiór etiud ukazujących życie amerykańsko-koreańskiej rodziny na prowincji w Arkansas. Rodzice pracują przy segregowaniu piskląt według płci; wchodzą w pomniejsze sprzeczki; w pierwsze relacje z lokalną, bogobojną społecznością; ojciec próbuje przemienić ziemię wokół domu w farmę; dzieci próbują wyjść cało z pokoleniowego starcia z babcią, której przyzwyczajenia wydają się im pochodzić z obcej planety (to główne źródło wątków komediowych) - łańcuch podobnych wydarzeń mógłby się ciągnąć w nieskończoność. Często bywają zalążkami tematów, które dałoby się rozwinąć do rangi głównego wątku, ale Chung unika wyodrębnienia jednolitego przesłania jak ognia, skupia się na uchwyceniu chwil, emocji i relacji wewnątrzrodzinnych, a te zawsze są zbieżne - czy to będzie rodzina ze Stanów Zjednoczonych, z Korei Południowej, czy z Polski.
Ogromnym atutem Chunga jest sympatia do swoich bohaterów i bohaterek, a także do miejsca, w którym rozgrywa się akcja. Skąpane w słońcu Arkansas zachwyca bujną przyrodą i niemal nieustannie dobiegającymi z głośników odgłosami owadów i ptaków, nawet tubylcy podchodzący do wiary w bliski fanatyzmowi sposób wydają się przyjaźnie nastawieni, co nieczęsto można zobaczyć we współczesnym kinie. Kiedy Paul (Will Patton) odprawia przedziwne modły, egzorcyzmuje glebę albo dosłownie dźwiga krzyż wzdłuż szosy przy niedzieli, aż chciałoby się go podejrzewać o nieczyste intencje, ukryty rasizm albo zwykłe szaleństwo, ale "Minari" w piękny sposób przypomina, że nie zawsze i nie wszędzie różnienie się od siebie musi być równe zwalczaniu siebie nawzajem. Może więc ostatecznie kryje się tutaj - między wierszami, podjęte nieintencjonalnie - jakieś dodatkowe, uniwersalne przesłanie.
Na pierwszy rzut oka można pomyśleć, że Jacob (bohater Stevena Yeuna) z całych sił walczy o spełnienie "amerykańskiego snu", ale ten wyświechtany etos stracił znaczenie lata temu. Dzisiaj o tym samym śni się pod każdą długością i szerokością geograficzną, we własnym kraju, w kraju, który wydawał się oferować większe szanse, w miejskich i wiejskich domach, dzięki czemu "Minari" nie przypomina odległej baśni z innego świata, tylko autentyczną historię z własnego sąsiedztwa. Jest to tym bardziej zaskakujące, że mamy przecież do czynienia z losami rodziny w bardzo specyficznym położeniu, a jednak wydają się bliskie i zwyczajne. W rezultacie obraz, o którym bez złośliwości można napisać, że jest "o niczym" potrafi pochłonąć bez reszty i powraca w myślach jeszcze długo po seansie jak błogie wspomnienia z odległej przeszłości.
Minari
USA, 2020
Plan B Entertainment
Reżyseria: Lee Isaac Chung
Obsada: Steven Yeun, Yeri Han, Alan S. Kim