"Jeden gniewny człowiek" z początku zaskakuje przede wszystkim bliższymi więzami z prostym kinem akcji pokroju "Transportera" czy "Adrenaliny", na których Statham zbudował karierę, niż z zawiłymi, kilkupoziomowymi kryminałami Ritchiego (pokroju chociażby "Dżentelmenów" sprzed dwóch lat), ale z dodatkiem ponurej aury podsycanej przez niepokojącą muzykę. Kompozycje Chrisa Bensteada z początku wydają się wręcz wyrwane z kontekstu - wydarzenia na ekranie są zbyt stonowane i pozbawione napięcia, by tak intensywne tło mogło odzwierciedlać ich charakter - a jednak gdy fabuła wkracza na właściwy tor, zawczasu przygotowana gruba warstwa emocji działa ze spotęgowaną siłą.
Można odnieść wrażenie, że Statham odgrywa mniej więcej tę samą postać, co zazwyczaj, swoiste przedłużenie Johna McClane'a - zwykłego, sprawnego, niczym nieodznaczającego się kolesia, który potrafi dopiąć swego, ale nie bez strat i kontuzji. Ledwo zdaje egzamin na konwojenta i nie jest wysoko ceniony przez towarzyszy aż do momentu, gdy napotykają realne zagrożenie. Wykreowany przez niego H zaczyna wzbudzać podejrzenia, a widzowi częściej będzie się kojarzył z innym Johnem - Wickiem.
Im bardziej nieodgadnioną postacią staje się H, tym łatwiej można rozpoznać Ritchiego po nietypowych, ostrych cięciach i achronologicznym montażu. Poszarpana narracja (w połączeniu z przeskokami czasowymi) wymusza na odbiorcach samodzielne uzupełnianie informacji na podstawie błędnych wskazówek. Taki zabieg to ni mniej, ni więcej jak tylko znany od stu lat efekt Kuleszowa, a w rezultacie jeszcze zanim dotrzemy do połowy filmu, okazuje się nie aż tak schematyczną, jak mogłoby się wydawać, historią o zemście oraz o człowieku, któremu dodała tymczasowej nieśmiertelności.
W szeregu typowych dla tego reżysera zabiegów zabrakło jednego z najbardziej charakterystycznego i właśnie to nadaje "Jednemu gniewnemu człowiekowi" odrębnego charakteru - ironiczne, graniczące z czarną komedią poczucie humoru zostało całkowicie wyplewione, co przy podobnym, może nawet obniżonym poziomie przemocy zwiększa jej siłę oddziaływania. Więcej jest tutaj z "Krwi na betonie" S. Craiga Zahlera albo z "Dopaść Cartera" z Michaelem Cainem niż ze wcześniejszych filmów Ritchiego.
Realizm wzmacniają sceny akcji, oparte głównie na krótkich strzelaninach i samochodowych pościgach. Może nie jest to tak widowiskowe, jak precyzyjnie rozplanowana, nakręcona w szerokim ujęcia scena walki wręcz, ale w rzeczywistych starciach celem zawsze jest jak najszybsze zakończenie ich, a nie nacieszenie oczu gapiów. Pod tym kątem najlepszym porównaniem będzie "Gorączka" Michaela Manna, gdzie także opróżnianie kolejnych magazynków i zdzieranie opon nie było celem, tylko narzędziem narracyjnym. Oczywiście Statham nie może się równać ani z Pacino, ani z De Niro, niemniej przy całej swojej prostocie, "Jeden gniewny człowiek" to świetnie zrealizowany, trzymający w garści od pierwszej do ostatniej minuty thriller akcji.
Niewątpliwie jest czego się przyczepić, chociażby obecnej w niemal każdej sekundzie filmu muzyki. Doskonale tutaj pasującej, odgrywającej istotną rolę w budowaniu napięcia, ale wykreowana na zasadzie "muzyki tymczasowej" (temp music), bezwstydnie kopiującej ścieżkę dźwiękową Hildur Guðnadóttir do "Jokera". Dość marnie wypadają także sztampowe dialogi, a scenariusza nie starcza na dwie godziny, więc zdarzają się mielizny i dziury, ale to na tyle drobne mankamenty, że nie mogą osłabić jednego z lepszych (choć trzeba przyznać, że konkurencja nie jest wymagająca) filmów akcji ostatnich lat. Dodatkowy argument dla fanów i fanek Post Malone'a - możecie go tutaj przez chwilę podziwiać w roli ulicznego oprycha.
Jeden gniewny człowiek
Tytuł oryginalny: Wrath of Man
Wielka Brytania/USA, 2021
Metro-Goldwyn-Mayer
Reżyseria: Guy Ritchie
Obsada: Jason Statham, Scott Eastwood, Josh Hartnett