Obraz artykułu Spoiwo

Spoiwo

17 czerwca 2009 roku, czwarty półfinał drugiej edycji konkursu Uchodrom, na scenie Kolonia, Wściekłe Psy, The Lyrics i Marla Cinger - żaden z tych zespołów dzisiaj nie istnieje. Jedyni, którzy przetrwali próbę czasu to ówcześni nowicjusze - Spoiwo. Potrzebowali aż sześciu lat, aby zadebiutować po raz kolejny, tym razem w studiu.

 

W rozmowie z gitarzystą Piotrem Gierzyńskim nie zapytałem o powód, dla którego zespół przez tak długi czas zmuszał słuchaczy do obcowania z ich muzyką wyłącznie podczas nielicznych koncertów. Zdążyłem już zauważyć, że siłą napędową tej grupy jest skrajny perfekcjonizm i kto wie, czy kiedykolwiek skończyliby prace nad „Salute Solitude”, gdyby nie zobowiązania wobec fanów, którzy pomogli wydać album za pośrednictwem platformy crowdfundingowej. Trafiłeś w punkt. Żyjemy trochę w przekonaniu, że stać nas na dużo. Chcieliśmy tym albumem to pokazać - twierdzi Piotr - Utwór, który wydajesz, staje się częścią wspólną, publiczną, taki kształt, w jakim go wypuściłeś jest dla niego ostateczny. Spośród wszystkich możliwość możesz wybrać tylko jedną, a w każdym wypadku jest ich nieskończenie wiele. Dla nas ten album jest nauką tego, jak koncepcyjnie odrzucać pewne rozwiązania, uprzednio ich nie sprawdziwszy. Jest lekcją pokory wobec muzyki jako żywiołu.

 

Produkcją materiału zajął się Haldor Grunberg (znany z Thaw), a zarejestrował go i wstępnie zmiksował Michał Miegoń (w tym nawiasie musiałbym wstawić tak wiele nazw, że zrobiłby się z tego materiał o Miegoniu). Najprawdopodobniej obydwaj panowie usunęli już wszelkie namiary kontaktowe do muzyków Spoiwa i przechodzą właśnie kryzys zawodowy, ale z mojej perspektywy - człowieka, który potrafi rozkoszować się jakościowo koszmarną dyskografią Smar SW - „Salute Solitude” jest imponującym, bliskim post-rockowej stylistyce monumentem, na który warto było czekać.

Wydawnictwo otwiera czterominutowe intro oparte o partię syntezatora. Gdyby odtworzyć je w towarzystwie Bruce'a Willisa, zaraz zacząłby kroczyć w zwolnionym tempie, z wyrazem twarzy jednoznacznie komunikującym, że jest gotów uratować świat po raz kolejny. Następne kompozycje nieprzerwanie umacniają tę wzniosłą atmosferę, ale to, co w moich słowach może wydawać się zarzutem, faktycznie jest największą siłą zespołu. Doszło do pewnego przewartościowania, dziś słowo "patos", nie tylko w środowiskach inteligenckich, rozumiane jest pejoratywnie. My się go nie boimy. To specyficzne narzędzie do wyrażania tego, co indywidualne poprzez jego relację do tego, co kolektywne - przekonuje Piotr.

 

„Skin” - bodajże najstarszy utwór w całym zestawie - stopniowo podnosi napięcie od klawiszowo-perkusyjnego wstępu po hałaśliwe gitarowe zakłócenia, ale w decydującym momencie nie dochodzi do przełamania i odegrania nieco bardziej melodyjnej, noszącej znamiona refrenu partii. Zapada cisza. Post-rock jest fiszką, pod którą Spoiwo musi trafić z braku bardziej adekwatnego określenia, ale konsekwentna bezmelodyjność i nie wyznaczanie powracających, bardziej chwytliwych fragmentów sytuuje gdański zespół daleko od twórczości Russian Circles, God is an Astronaut czy Tides from Nebula. W „YOS” na pierwszy plan wysuwają się klawisze oraz perkusja (prawdopodobnie grający na niej Krzysztof Sarnek znalazłby powody do narzekania, ale tak masywnie i wyraźnie brzmiących tomów dawno nie słyszałem na polskim albumie) - zabieg nie do pomyślenia w stereotypowo komponowanym post-rocku. Dopiero po blisko ośmiu minutach gitara wreszcie nabiera rozpędu, przekrzykuje pozostałe instrumenty i kiedy już chciałoby się przytupnąć do rytmu, utwór się urywa. Niewiele zespołów odważyłoby się przerwać w potencjalnie najbardziej nośnym momencie, ale Spoiwo może dostarczyć inspiracji nie tylko Michaelowi Bayowi, którego Transformersy przy takim podkładzie ocalą Pearl Harbor przed Armageddonem, lecz również twórcom seriali poszukującym pomysłów na cotygodniowy cliffhanger.

 

Po sześciu utworach skonstruowanych na zasadzie eksplozji, album zamyka implozja w postaci zapadającego się outro „Years of Silence”. Moją pierwszą myślą po przesłuchaniu „Salute Solitude” było: "Ciekawe czy Spoiwo wyda nowy album szybciej niż Tool". Według Piotra są na to duże szanse: Wszystkie rzeczy, przez które musisz przejść po raz pierwszy nie będą już sprawiać takiego problemu za drugim razem. Jedno jest pewne, mamy głód komponowania, grania, tworzenia. Wygłodniała jest także publiczność, bo Spoiwo było do niedawna jednym z nielicznych pomorskich projektów zdolnych do przyciągnięcia ponad stu osób na koncert (czasem nawet dwustu), mimo braku jakiegokolwiek wydawnictwa na koncie. Być może częściowo jest to efektem ogromnej popularności melancholijnej, chłodnej muzyki spod znaku Archive czy Sigur Rós, ale Spoiwo nie jest zniewolone przez ramy konwencji, przesuwa je według własnych potrzeb twórczych.

 

Z nami jest trochę jak z U2 [śmiech] - wspomina Piotr - Nie graliśmy coverów, bo nie umieliśmy. Raz, jeden jedyny zdarzyło nam się zagrać cover »Sunday Bloody Sunday« podczas urodzin naszego perkusisty na koncercie w dawnych Dokach. Na początku uczyliśmy się grać, jednocześnie komponując. Pierwsze utwory przypominały nieumiejętny punk. Nie dlatego, że lubiliśmy punk - było wprost przeciwnie - ale dlatego, że był to etap, który należało przejść, podobnie jak następne. Sądzę, że około dwóch lat zajęło nam uczenie się absolutnych podstaw. Spoiwo narodziło się jako substancja wiążąca ze sobą grupę bliskich przyjaciół, dzisiaj są to jednak wprawieni muzycy i kompozytorzy. Nawet jeżeli za kilka lat swój debiutancki album będą uznawać za najmarniejszy w całej dyskografii, wciąż będzie to poziom, jakiego wiele zespołów nigdy nie osiągnie.

 

fot. Maciej Stepniewski


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce