Dziewięćdziesiąt wydawnictw - dokładnie tyle trafiło do naszego podsumowania polskiej muzyki w 2015 roku. Przeczesany Bandcamp, przeczesana skrzynka mailowa, facebook, portale o podobnej tematyce, katalogi małych i dużych wytwórni. Co z tego, skoro jeden z najbardziej wciągających krążków umknął uwadze niemal wszystkim.
Rozmowę z Krystianem Pilarczykiem - głosem i basem Lutownicy - rozpocząłem właśnie od wysnucia podejrzenia, że tego typu zestawienia niespecjalnie ich interesują. Miło jest, jak ktoś docenia, co robisz, ale w tym przypadku... Tak, zdecydowanie tak - usłyszałem w odpowiedzi. Mało tego, album "Tribute To 4 and 10" trafił na Bandcamp 27 października 2015 roku, profil na Facebooku pojawił się natomiast dopiero w 2016 roku i tutaj znowu nie ma przypadku, a raczej duża dawka obojętności w stosunku do współczesnych „marketingowych” standardów. Chodzi o to, że miało nas w ogóle nie być na Facebooku [śmiech] - opowiada Krystian. - Ja jestem dopiero od kilku tygodni i zapisałem się do tego zjadacza czasu głównie przez to, że działam jeszcze w Szuwarach (klub hokeja pod wodą) i jest to po prostu najłatwiejsza i najszybsza skrzynka informacyjna w naszych czasach... No i dlatego, że z Lutownicą trzeba coś porobić [śmiech]. Założenie jest takie, że nie ma spiny z niczym. Chcieliśmy to nawet zrobić po staremu - na wkładce adres analogowy, pocztowy [śmiech]. Taki ukłon w stronę naszej wczesnej młodości, kiedy to się wszystko zaczęło... Pierwsze dźwięki, pierwsze kasety i tak dalej. No ale znów lenistwo zwyciężyło. Facebook, bo tak jest najłatwiej. Generalnie jesteśmy zapracowani, z drugiej strony leniwi. Zrobiliśmy to przede wszystkim dla siebie. Ja nie ogarniam Facebooka, gubię się w tych zakrętach wydarzeń, polubień i tak dalej. Bandcampa też kolega robił [śmiech].
To nawiązanie do przeszłości, a poniekąd także życie w niej ma wyraźne przełożenie na brzmienie Lutownicy. Nie trzeba by nawet nikogo specjalnie przekonywać, żeby dał się nabrać na historię o amerykańskim zespole z lat 90., który miał wydawać dla Dischord Records, ale coś się posypało i ich materiał dopiero teraz ujrzał światło dzienne. Wystarczy przesłuchać otwierającego album "Five", a podobne skojarzenia są niemożliwe do uniknięcia. Killdozer, Hammerhead, Pussy Galore - jeżeli znajdujecie się w niszy, dla której nie są to anonimowe nazwy, kapela z Ostrzeszowa zapewni wam doskonałą retrospekcję, ale czy jest w tych dźwiękach wyłącznie czerpanie z przeszłości? [śmiech] Nie wiem, co ci odpowiedzieć. Właśnie zapuściłem sobie płytę z 2013 roku, ale jak się wsłuchać, to jaka ona tam współczesna [śmiech]. All Them Witches brzmi zupełnie jak sprzed czterdziestu lat. Wiele jest takich płyt, które wychodzą obecnie i brzmi to wszystko tak samo, jak kiedyś. Zdarzają się jednak płyty, które potrafią przyjebać w ryja w nowoczesnym stylu [śmiech], a na pewno w oryginalnym stylu. Chociażby takie Dawn of Midi. Poza tym, wiesz, jednak wychowaliśmy się w latach dziewięćdziesiątych i to w nas siedzi zakorzenione głęboko, ale trafia w nas wszystko, co dobre i gładzi nas przyjemnie po naszym muzycznym podniebieniu [śmiech], ale zajebałem [śmiech].
Jedyne, co nie pozwala łatwo łyknąć historii zarysowanej na początku poprzedniego akapitu, to nazwa zespołu. Lutownica - legendarny przedmiot, w który niegdyś musiała być wyposażona każda sala prób, bez którego nie można było ruszyć w trasę koncertową, a najlepiej w ogóle było zawsze mieć ją przy sobie. Z drugiej strony czasownik „lutowanie” to w języku ulicy uderzenie, a przesłuchanie tego niespełna dwudziestopięciominutowego materiału jest jednym z potężniejszych uderzeń, jakie w ostatnich latach można było odczuć w polskiej muzyce. Lutownica w kanciapie to standard, ale generalnie nazwa wyszła od słów, którymi zaczynaliśmy każdą próbę: "To co, lutujemy?", znaczy się napierdalamy, a że już zespół Napierdalator kiedyś istniał, więc zostaliśmy przy Lutownicy [śmiech] - wspomina Krystian. - Wiele osób stwierdziło, że nazwa do bani, ale możesz się domyślić, gdzie to mam [śmiech]. Poza tym, proszę, mamy Helmet, Cows, i tak dalej, więc czemu nie Lutownica?.
"Lutownica" to jedyne słowo z języka polskiego, jakie ma związek z twórczością tego zespołu. W zasadzie tylko z jednym zespołem robiłem to po polsku, z Kill Your Television, ale to było osiemnaście lat temu i trochę było inaczej. Wychodzę z założenia, że aby śpiewać po polsku, to trzeba mieć bardzo dobre teksty, a po angielsku to nawet głupi tekst po prostu lepiej brzmi [śmiech]. Z Low-Cutem próbowaliśmy po polsku i w tej chwili zespół już nie istnieje, może właśnie dlatego? [śmiech]. Teksty każdego z ponumerowanych od jeden do jedenaście (z wyłączeniem czwórki i dziesiątki) kawałków są więc w całości napisane po angielsku, gdzie się jednak podziały utwory, którym składany jest hołd w nazwie albumu? To hołd utworom, które albo nie powstały, albo nie zostały skończone. W tym przypadku to "4", która rozsypała się zaraz na początku i "10", która nie została skończona, ale może przyjdzie czas. Jako czujny dziennikarz współczesnej Polski nie dałem się jednak łatwo zbić z tropu i postanowiłem sprawdzić, czy nie kryje się za tym dodatkowa ideologia, w końcu 10.04 to dzisiaj najważniejsza data w politycznym kalendarzu. Dopytałem, czy zespołowi jest w jakimkolwiek stopniu po drodze z partią rządzącą. Ooo, nie skojarzyłem, dobre, muszę zapamiętać [śmiech]. Ja mówię za siebie i mam nadzieję, że nie pójdę do paki. Mi zdecydowanie nie po drodze [śmiech], a bębniarz nazwał się właśnie stuprocentową lewacką kurwą, więc co tu więcej pisać... Nie po drodze nam [śmiech].
Na "Eleven" Lutownica nie kończy działalności, jest już nawet "piętnastka" i mam nadzieję, że pójdzie to w setki, bo tak dobrze nie hałasowano nad Wisłą od dawna.
fot. Stafa