W historii kina kilku aktorów wcielało się w postać Jokera, każdy z nich ma grono oddanych wielbicieli. Kiedy jednak pojawił się Heath Ledger, wszyscy z niedowierzaniem podziwiali, jak na znanych od lat motywach tworzy coś wyjątkowego. Dokładnie to samo robi Wilga.
Pod koniec kilkugodzinnego koncertu, na który zaproszono piętnastu wykonawców rozpoczyna się walka o przetrwanie. Chęć słuchania stopniowo zostaje wypierana przez chęć znalezienia siedzącego miejsca, a dźwięki napływające z zewnątrz zostają przytłumione przez wewnętrzny głos namawiający do wezwania taksówki. W takim stanie znalazłem się podczas jednego z wydarzeń zorganizowanych w ramach Metropolia Jest Okey, ale nieoczekiwanie zostałem z niego wytrącony przez nieznany mi wówczas zespół Branches. Chwilę później miał się ukazać ich pierwszy album i wszystko wskazywało na to, że będzie o nich głośno, ale nieoczekiwanie zniknęli. Po powrocie nazywali się już Wilga.
Rozmowę z Kamilem Hordyńcem (basistą) zacząłem od pytania o powód przestoju w działalności. „Potrzebowaliśmy trochę czasu na dopracowanie pewnych aspektów w naszej muzyce - odpowiedział. - Wilga to naturalne rozwinięcie tego, co robiliśmy jako Branches. Naturalne jeżeli chodzi o inspiracje każdego z osobna w tamtym czasie. Z większości utworów zrezygnowaliśmy, te które pozostały przearanżowaliśmy”. Na Pomorzu roi się od zespołów potrafiących doskonale improwizować, wiele innych ma na swoją twórczość oryginalne pomysły i realizuje je w interesujący albo przynajmniej przebojowy sposób. Sztuka aranżacji jest jednak czymś znacznie trudniejszym, znacznie bardziej czasochłonnym i jeżeli Wilga musiała zamknąć się w sali prób na tak długo, aby przemyśleć każdy szczegół trzydziestu dwóch minut swojego pierwszego wydawnictwa, to warto było czekać. Najwyraźniej widać tę zdolność na przykładzie piosenki „Killer”. W pierwowzorze słychać tandetny bit Adamskiego, który na początku lat 90. uchodził za nowatorski, Wilga zarejestrowała natomiast niezwykle emocjonalną balladę, w której Mateusz Danek przyćmiewa partie wokalne Seala.
„Niektóre finalne aranże powstawały bardzo szybko, a czasami wręcz z małymi poprawkami wchodziły utwory, które powstawały »od tak«, na zasadzie improwizacji - wyjaśnia Kamil w odpowiedzi na pytanie o czas poświęcony pracy nad materiałem. - Były też takie, które faktycznie zmienialiśmy wiele razy. W bólach powstawała natomiast wersja ostateczna miksów, tutaj niestety zadział mechanizm tego, że płytę nagrywaliśmy sami, sami ją miksowaliśmy. Przez to, że nasza sala prób jest czymś w rodzaju studia nagraniowego, mieliśmy nieskończoną ilość możliwości. To bardzo przeszkadza w finalizowaniu nagrań”. Już po pierwszym przesłuchaniu można się zorientować, że gdyby muzykom Wilgi postawiono klasyczne dziennikarskie pytanie: „Jaki album zabrałbyś na bezludną wyspę”, prędzej doszłoby do scen rodem z „Władcy Much” niż do uzgodnienia wspólnej wersji.
„Ordinary Habit” otwiera krążek klarownym komunikatem - określenie „gitarowa muzyka” odeszło wraz z dawną nazwą. Na pierwszy plan wysuwają się syntezator i gitara basowa, co w połączeniu z wysokim głosem oraz średni tempem pobudza skojarzenia z między innym MGMT. Chwilę później, w „Traveller” nie czuć jednak nawet posmaku tej atmosfery. Robi się wolniej, dominującą rolę przyjmują akustyczna gitara oraz chórki, perkusja ukryta jest na odległym planie. Z jakiegoś trudnego do wyjaśnienia powodu nie ma nic dziwnego w tym, że kilka minut po tej folkowej sielance wybrzmiewa „General Butt Naked” - instrumentalny utwór nawiązujący do posthardcore'owej stylistyki spod znaku At the Drive-In. Nagranie szczerego, spójnego albumu zawierającego tak rozległe naleciałości jest niezwykle trudne, ale Wilga podjęła najlepszą z możliwych decyzji i nie zaprezentowała się jako zbiór składników, tylko jako ich jednolita suma.
Powyższe porównania są tylko wskazówkami, opisanie muzyki Wilgi słowami to trudne zadanie,które spróbowałem zrzucić na barki Kamila. „Wiesz pewnie sam, ze większość muzyków ma problem z opisywaniem swojej twórczości - odpowiedział. - A jeżeli chodzi o nasz album, to osobiście mam z tym straszny problem. Gigantyczny. Może brać się to z tego, że słuchamy dużo różnej muzyki, inspiruje nas naprawdę wiele rzeczy i nigdy nie zakładaliśmy: »No to teraz zróbmy numer pod Built To Spill, a tamten kawałek będzie leciał jak Can«. Grając, próbujemy wyrwać coś z kontekstu, jakiś podział rytmiczny, jakąś melodię, sposób artykulacji albo ogólny klimat i robimy to na swój sposób. Tak było do tej pory, a może druga płyta będzie na przykład totalną, gitarową, post-hardcorową rozpierduchą. A może olejemy gitary i zaczniemy grać tylko na syntezatorach. Wszystko zapewne będzie zależało od aktualnej zajawki. Myślę, że wykrystalizowanie naszego stylu sensu stricte jeszcze trochę nam zajmie. A może nigdy to się nie stanie i to właśnie jest nasz styl? Jak teraz o tym myślę, prawdopodobnie jest tak, że to wokal Mateusza jest tym czynnikiem, który wszystko spaja, w taki typowy »popowy« sposób”.
Pomysłowość twórców Wilgi jest tak duża, że wykroczyła poza samą muzykę. Swój debiut wydali w drewnianym pudełku z okładką odciskaną za pomocą pieczęci, całość w stu procentach DIY. „W dobie internetu, kiedy każdy utwór, jaki został zarejestrowany można znaleźć za pomocą wyszukiwarki i odsłuchać go - często również w dobrej jakości - wydawanie tradycyjnego digipacka przez taki zespół, jak nasz traci trochę sens – tłumaczy Kamil. - Każdy, kto kupuje płytę, ma swój jedyny, niepowtarzalny, przez nas samych ostemplowany egzemplarz, zrobiony ręcznie z drewna, to chyba musi mieć jakąś »moc« [śmiech]”. Moc Wilgi jest olbrzymia, dzięki czemu ich debiut został wysoko oceniony przez wiele portali, a w najbliższym czasie czeka ich występ na Off Festivalu. Jeżeli muzycy udźwigną presję pochwał i nie zapomną, że „wielka moc to wielka odpowiedzialność”, grono ich fanów będzie się nieustannie powiększało.