Historia kobiet we wrestlingu nie różni się niemalże niczym od historii kobiet w każdej innej dyscyplinie, zawodzie czy dziedzinie życia, które przez dekady uchodziły za męską domenę. Można wyróżnić kilka wyjątkowo ponurych wątków, chociażby słynną The Fabulous Moolah, jedną z najbardziej utytułowanych zawodniczek w dziejach, która manipulowała finansami swoich podopiecznych w taki sposób, by uzależnić je od siebie, a następnie skracała smycz regularnym podawaniem narkotyków. Na domiar złego, z czasem rolę trenerki i promotorki przemieniła w pozycję rajfurki, a niczego nieświadome młode kobiety zamiast na ring, posyłała do łóżek zapaśników i ludzi z ich otoczenia.
To skrajny przypadek, niemniej dwie największe federacje XX wieku - WCW oraz WWF (dzisiaj WWE) - przez bardzo długi czas nie widziały dla kobiet innego miejsca, jak tylko kwiatków do kożucha. W najlepszym wypadku mogły być tancerkami z drugiego planu, w najgorszym ich szef na oczach kamer i tysięcy widzów zebranych w hali mógł zażądać rozebrania się do bielizny albo udawania psa. Oczywiście Trish Stratus widziała wcześniej scenariusz i wiedziała, jak będzie wyglądał zaplanowany przez Vince'a McMahona (właściciela WWE) wieczór, ale po pierwsze nie mogła odmówić, jeżeli chciała zachować pracę, po drugie nie umniejsza to obrzydliwości tego niedorzecznego, seksistowskiego pomysłu.
Podobnych historii są setki, to materiał na książkę, której pierwszy rozdział zahaczałby o lata 50., a ostatni mógłby znaleźć szczęśliwy finał w wyemitowanym w minioną środę (17 marca) odcinku AEW Dynamite, kiedy w "nieoficjalnym" pojedynku stanęły naprzeciw siebie jednocześnie zapaśniczka i dentystka Britt Baker oraz hołdująca meksykańskim tradycjom lucha libre Thunder Rosa. Zanim jednak o nich, warto wspomnieć o samym All Elite Wrestling - istniejącej od zaledwie dwóch lat federacji, która pokazała inne oblicze wrestlingu, otwarte, wolne od uprzedzeń i łamiące stereotyp napakowanego kolosa w długich włosach przelewającego jedną trzecią wypłaty na konto Partii Republikańskiej. W szeregach AEW znajdą się takie postacie, jak niebinarny/a Sonny Kiss (znany/a także jako Betonowa Róża), dumnie reprezentujący środowisko LGBTQ Anthony Bowens czy Nyla Rose - pierwsza transpłciowa zapaśniczka w historii telewizyjnego wrestlingu, a także pierwsza transpłciowa osoba, która w mainstreamowej federacji nosiła pas mistrzowski. Nic więc dziwnego, że właśnie pod szyldem należącym do milionerów z rodziny Khan dokonano kolejnej rewolucji.
Uczciwie trzeba oddać WWE, że w ostatnich latach pracowało nad zmianą wizerunku kobiecego wrestlingu, stawiając na walki, zamiast na rewię mody, ale tempo zmian było tak wolne, jak tempo zmian związanych z definitywnym wprowadzeniem równych praw dla kobiet i mężczyzn na całym globie. Baker, Rosa i programujący cotygodniowe starcia w AEW Dynamite Tony Khan nie zamierzali czekać, zaplanowali pierwszą główna walkę kobiet w historii federacji, a w dodatku od razu postawili na "nieoficjalne" starcie, co oznacza tyle, że nie obowiązywały żadne zasady (poza zwycięstwem poprzez poddanie lub odliczenie do trzech po przyłożeniu łopatek przeciwniczki do dowolnego podłoża). Panie bywały już finałowych walkach wieczoru u konkurencji, ale nigdy dotąd nie pokazywano kobiet, które dają sobie tak ostry wycisk, używają krzeseł, stołów, pinezek i drabin, a w dodatku krwawią tak obficie, że całe ich twarze pokrywają karmazynowe maski.
Można się zastanawiać, po co to wszystko, a odpowiedź kryje się w istocie wrestlingu, której nie da się wychwycić po kilku przypadkowych kadrach. Z jednej strony jest to widowisko sportowe z udziałem kaskaderek, gimnastyczek czy mistrzyń sztuk walk, z drugiej byłoby nudnym i powtarzalnym doświadczeniem, gdyby nie kontekst, a ten konstruowany jest we wrestlingu na całkowicie unikalnych zasadach, bo w żadnej innej dziedzinie nie możemy oglądać wykonawców realizujących szczegółowo opracowany scenariusz tydzień w tydzień, rok w rok. Britt Baker i Thunder Rosa nie dążyły jedynie do tego, by przedstawić krwawe show, jakie dotąd można było oglądać co najwyżej na indie ringach (a nawet tam rzadko). To spektakularne starcie było zwieńczeniem ciągnącej się od kilku miesięcy potyczki, ataków z zaskoczenia, obelg i przepychanek. Było cierpliwie budowane do punktu kulminacyjnego - walki nie tylko emocjonującej, ale również emocjonalnej.
Odkąd WWE obniżyło kategorię wiekową, równie dzikie i brutalne widowiska zdarzały się rzadko (było ich dosłownie kilka, wszystkie pod banderą AEW, wszystkie z udziałem mężczyzn), co u amerykańskiej publiczności wzbudziło konsternację, szok, zakłopotanie i przede wszystkim podziw, bo okazało się - co zaskoczeniem wcale nie powinno być - że kobiety potrafią uderzać równie mocno, walczyć równie bezkompromisowo i nie zamierzają martwić się o to, czy przy okazji wciąż wyglądają tak, jak kanon piękna nakazuje. To był pierwszy kobiecy "deathmatch" w historii telewizji, ale jego sukces nie oznacz wcale, że krew musi być teraz przelewana każdego tygodnia. Jego sukces oznacza to, że kobiecy wrestling musi być od teraz traktowany na serio.