Od lat wśród fanów rocka krąży legenda o tym, jak Grzegorz Skawiński nieomal został gitarzystą Black Sabbath. Trudno odgadnąć, co w muzyce Kombi mogłoby zrobić wrażenie na Tonym Iommim, ale gdyby ujawniono, że w latach 70. Skawiński miał drugi zespół, który czerpał z dorobku Blue Cheer czy Leaf Houd, historia stałaby się znacznie bardziej wiarygodna. Wystarczyłoby nawet, żeby ktoś rzucił nazwę Sautrus, a od pierwszego przesłuchania „Reed: Chapter One” uwierzyłbym, że powstało blisko pół wieku temu i że to właśnie tych riffów pozazdrościł lider Sabbs.
„Za moich czasów” funkcjonował prosty trójpodział władzy w metalu: black - szatan, death - czołgi, thrash - piwo. Później sytuacja zaczęła się komplikować, a o twórcach nowego trójpodziału - Sunn O))), Neurosis czy Spiritual Beggars - recenzenci pisali podobnie, jak starożytni Grecy o kolorze niebieskim, którego nie potrafili dostrzec. Wreszcie dzielni dziennikarze ukuli nowe terminy, a cały świat - od Japonii po Skandynawię - zaczął hołdować dźwiękom symbolizowanym przez pustynię, whiskey i marihuanę. Zazwyczaj nietrudno rozróżnić, która kapela powstała, kiedy o „stonerze” nikt jeszcze nie słyszał, a która w pełni świadomie dołączyła do nurtu. W przypadku Sautrus nie jest to aż tak oczywiste i chociaż produkcji debiutanckiego albumu grupy nie można zarzucić archaiczności, to czuć w niej więcej niż fascynację przeszłością. Czuć jej pełne zrozumienie i ewokowanego ducha zamierzchłych czasów. „Nie da się ukryć, że muzyka takich bandów jak Sabbath, Blue Cheer, Pentagram, Led Zeppelin i wielu, wielu innych z tamtego okresu wywarła na nas kolosalny wpływ, wychowaliśmy się na niej - opowiada Piotr Ochociński, perkusista. - Podczas tworzenia nie kierujemy się żadnymi intencjami, wszystko wychodzi naturalnie w trakcie prób. Tworzy się energia”.
Energia ta jest jednak na tyle specyficzna i ściśle powiązana z muzyką Sautrus, że otrzymała swoją własną nazwę oraz filozofię: „Kuelmaggah to bliżej nieokreślona energia. Tajemnicza, mistyczna, braterska. Coś, co nas spaja i motywuje do dalszych działań. Kuelmaggah jest z nami podczas wszystkich prób, nagrań i koncertów” - przekonuje Piotr. Nie traćcie czasu na wyszukiwanie - słowo „kuelmaggah” pada wyłącznie w kontekście tego trójmiejskiego zespołu, nie zostało zaczerpnięte z żadnych istniejących wierzeń i przekonań, lecz stworzone przez samych muzyków. Kiedy dopytałem, czy jest to również temat albumu, Piotr przyznał, że trafiłem w sedno: „Pierwsze EP »Kuelmaggah Mysticism: The Prologue« to opowieść i kierunek, w jakim chcemy podążać, czym chcemy się kierować i jakie wartości są dla nas najważniejsze. Jest wstępem, bez którego wszystkie następne części mogą nie mieć sensu”.
Mogłoby się wydawać, że na próbach Sautrus jest trochę za dużo symboli stonera (poza pustynią) i muzyków poniosła fantazja pokrzepiona chemią, ale wystarczy wysłuchać otwierającego album „Ricochet”, żeby odnaleźć wszelkie elementy definiowane jako kuelmaggah. Kawałek wytacza się z głośników w tempie, w jakim Ozzy Osbourne składa pełne zdanie. Nie ma tu wymyślnych solówek, nie ma wyraźnie zarysowanego refrenu, jest natomiast rytmizowanie, przed którym trudno pohamować fizyczne reakcje typu przytupywanie czy kiwanie głową. Przez cały album na pierwszym planie jest przede wszystkim charakterystyczny głos wokalisty używającego pseudonimu Weno Winter. Założyłby się, że jest po pięćdziesiątce, nazywa się Janusz albo Rysiek, ma gęste wąsy i fryzurę na Golluma, ale nikogo takiego nie widziałem na zdjęciach, więc to tylko jeden z objawów mojego fałszywego przeświadczenia o pradawnych początkach Sautrus.
Generowanie dźwięków tego rodzaju ma to do siebie, że im dłużej wybrzmiewają, tym mocniej hipnotyzują, przejmują kontrolę już nie tylko nad ciałem, ale również nad całkowicie nastawionym na słuchanie umysłem. Z tego powodu moim ulubionym momentem krążka jest blisko siedmiominutowe „Kuelmaggah Part 2”, które mogłoby trwać nawet trzy razy dłużej i nie byłoby w stanie znudzić. Jedyne, do czego na „Reed: Chapter One” mogę się przyczepić to brak większej liczby tego rodzaju utworów, ale to właściwie bardziej moje życie niż zarzut. Mam nadzieję, że pewnego rodzaju rozwinięciem albumu okażą się koncerty i wiem na pewno, że jego kontynuacją będzie nowe wydawnictwo: „Na przełomie listopada i grudnia chcemy zarejestrować materiał, który obecnie jest w trakcie tworzenia - twierdzi Piotr. - Na pewno jest ewolucją, połączeniem psychodelicznych brzmień i mocnych riffów, ale także bardziej odważnym eksplorowaniem. Płyta będzie też dłuższa niż poprzednie”. W tym wypadku więcej oznacza wyłącznie lepiej, więc drugiego albumu Sautrus będę czujnie wypatrywał i jeżeli macie w sercach nieco miłości dla brodatego rocka, to zrobicie tak samo.
fot. Oskar Szramka