Taka lokalizacja - z całym szacunkiem dla Mławy - zdaje się nie sprzyjać podbojowi świata, ale Bruno Janiszewski nie ma z tego powodu kompleksów i śmiało wykracza poza własne podwórko. Jego profil na facebooku wprawdzie nie ma tysięcy polubień, niemniej tak drobny szczegół, jak publikowanie wpisów w języku angielskim pomógł stworzyć międzynarodową bazę słuchaczy. „To, że akurat posługuję się tym językiem od samego początku prowadzenia projektu wynikło z tego, że moi pierwsi słuchacze byli właśnie z zagranicy. I w sumie tak jest do teraz - opowiada Bruno. - Więcej miłych słów usłyszałem od ludzi z innych krajów, a z Polski bywa, że spotykam się z dość nieprzychylnymi komentarzami. Największy odzew do tej pory miałem chyba od ludzi ze wschodniej Europy, głównie z Rosji, co nawet widać po odtworzeniach na Last.fm”. Dla twórcy Suffering Astrid klarowne są nie tylko perspektywy projektu, lecz również jego ograniczenia: „Często budowanie lokalnej rozpoznawalności wiąże się z ciągłym zabieganiem, rozwijaniem struktur różnych znajomości. Najlepiej robi się to pewnie poprzez granie koncertów albo namawianie znajomych do przesyłania swojej muzyki innym. Mój projekt jest ograniczony w tych dwóch przykładach, ale to nawet lepiej. Chcę, aby moja muzyka rozwijała się organicznie, aby wydrążyć wartość muzyki samą w sobie na tyle, na ile jest to możliwe, dlatego taki stopniowy, organiczny wzrost mi się podoba. Tym bardziej, że nie wiążę kariery zawodowej z muzyką”. Z wypowiedzi tych wyłania się obraz muzyka ponadprzeciętnie świadomego swoich możliwości, celów oraz przeszkód, jakie przed nim stoją. Muzyka, który dokładnie wie, na jakiej wysokości ustawić poprzeczkę, aby zmusić siebie do maksymalnego wysiłku, a jednak ją przeskoczyć.
Wydane przed kilkoma dniami „Portrait of a Young Man as a Transcendentalist” jest najdosadniejszym potwierdzeniem mojej hipotezy. Wyróżnia się nie tylko w bogatej dyskografii stosunkowo młodego projektu Janiszewskiego, lecz również z szerszej perspektywy, jako muzyka eksperymentalna w ogóle. Już pierwsze dźwięki „Glorious Season” zapowiadają, że usilne wciskanie Suffering Astrid do szufladki opisanej jako „shoegaze” będzie grozić jej zarwaniem. Z jednej strony gitara zawodzi w charakterystyczny dla gatunku sposób, z drugiej dźwięki dzwonków sprawiających wrażenie jakby grał na nich wiatr, a nie człowiek nie ustępują jej głośnością i tworzą bardzo nietypowy efekt. Mniej więcej w połowie kompozycja załamuje się, gitara zostaje gwałtownie wyciszona, a po powrocie gęstnieje i drastycznie obniża tempo. Dwie minuty później znowu niespodziewanie milknie, lecz tylko na chwilę, jakby chciała zaczekać na akompaniament perkusyjnego bitu, który wyrywkowo zwalnia oraz przyśpiesza. Po pierwszym przesłuchaniu miałem wrażenie, że to przypadkowy chaos bez ładu i składu, po kilku kolejnych zacząłem rozumieć kolażową strukturę kompozycji, na której opiera się cały album. Jednym z ciekawszych momentów tego ponad godzinnego materiału jest utwór „This River Runs Far”, gdzie bity stylizowane na orientalne bębny konfrontują się z szumem ryczącej gitary, a jednak co jakiś czas udaje im się odnaleźć wspólny język i przejść w akustyczną harmonię, by ostatecznie wykreować finał z pogranicza world music i naznaczonego black metalową zadziornością shoegaze'u.
Rozwój brzmienia Suffering Astrid nie może zaskoczyć stałych słuchaczy, niespodzianką może być natomiast brak nazwy projektu na okładce albumu, którą zastąpiło imię i nazwisko. „Zastosowałem taki zabieg z dwóch powodów. Pierwszy z nich jest taki, że po prostu czasami wolałbym inną, bardziej neutralną nazwę. Zresztą przekłamuję trochę prawdziwą naturę projektu i tego, co chce on osiągnąć na płaszczyźnie znaczeniowej. Stworzyłem tą nazwę w 2009 roku i na początku luźno z niej korzystałem, ale nie sądziłem, że dojdę z nią do tego momentu. Teraz już trochę za późno na wycofanie się, bo w jakimś stopniu przyjęła się. Drugi powód jest taki, że znaczenie tego albumu i to, co w niego włożyłem, cały wysiłek psychiczny, są bardziej osobiste i chciałem niejako bezpośrednio podpisać się swoim nazwiskiem. Daje to właśnie taki organiczny wyraz. Ogólnie wszelakie nazwy czasami wydają mi się sztuczne, a ja mimo wszystko poszukuję i próbuję osiągać pewien stopień uniwersalnych aspektów w tym, co robię, mimo że z uwagi na mnogość różnych kontekstów jest to trudne zadanie. Przy nazwie Suffering Astrid zostaję, ale mam do niej dystans, stąd na moich okładkach prawie w ogóle ta nazwa się nie pojawiała. Planuję za to wydawać albumy z moim nazwiskiem, ale nie będzie to już nic z klimatów shoegazu i tak dalej. Bardziej akustyczne klimaty, inspirowane na przykład prymitywizmem amerykańskim”.
Mimo że hasło „D.I.Y.” wywołuje skojarzenia przede wszystkim z punk rockiem i hardcorem, Bruno Janiszewski hołduje idei do it yourslef w najdrobniejszym szczególe związanym z działalnością Suffering Astrid. „Wszystko robię sam, zaczynając od tworzenia i rejestrowania muzyki po robienie okładek. Wszystko zaczyna się od stworzenia motywu na gitarze, potem dokładam stopniowo resztę. Nie prowadzę żadnych tabelek i nie odhaczam, czy dany instrument został już dograny do utworu. Jeśli słyszę, że rzeźbiony materiał potrzebuje jeszcze czegoś, po prostu to dogrywam. Jestem strasznym amatorem, jeśli chodzi o produkowanie, więc proces rejestrowania danego utworu składa się tylko z jednego miksu, żadnych wstępnych nagrań demo, na bazie których tworzyłbym wersję oryginalną”. To amatorskie podejście ma jednak swoje zalety, których prawdopodobnie nie docenią audiofile zafiksowani na szczegółowym analizowaniu rytmów czy jakości brzmienia, ale mogą się nimi zainteresować osoby poszukujące nowej jakości w zorganizowanym w kompozycje hałasie.
Niestety nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie Suffering Astrid wkroczyło na scenę. „Miałem już parę propozycji koncertowania, ale póki co muszę odmawiać - opowiada Bruno. - To wciąż trudny temat. Po pierwsze nie mam odpowiedniego sprzętu, a po drugie za mało rąk do odegrania tych wszystkich partii, chyba że musiałbym grać z samplerem, czy ze stacją loopów. Póki co nie śpieszy mi się z tą kwestią”. Na szczęście słuchacze otrzymują znakomitą rekompensatę za brak występów na żywo - w przeciągu zaledwie pięciu lat ukazało się aż piętnaście wydawnictw i nic nie wskazuje na zwolnienia tempa. To nie będzie muzyka dla każdego, ale poszukiwacze niecodziennych dźwięków powinni znaleźć w niej wiele interesujących pomysłów.
fot. mat. arch.