Z czasem sytuacja zaczęła się zmieniać, a inspiracje King Crimson czy Rush stopniowo ustępowały fascynacjom Ulverem albo Cult of Luna. Nie pamiętam, kiedy ostatnio słowo „progresywny” mogłem zestawić ze słowem „interesujący”, ale Butterfly Trajectory przywróciło moją wiarę w ten powolnie umierający nurt.
Dla samego zespołu jest to jednak miejsce tymczasowe. „Szufladki gatunkowe mają dla nas takie znaczenie, że jeżeli do jakiejś zostajemy wsadzeni, zaraz próbujemy z niej wyjść i spróbować nieco innego kierunku - twierdzi Piotr Żurawski, gitarzysta oraz wokalista. - Myślę, że da się to usłyszeć, porównując nasze dotychczasowe wydawnictwa. Pierwsza łatka, jaką dostaliśmy to »post-metal«. Później doszły »sludge«, »death metal«, a teraz chyba udało nam się osiągnąć jakąś progresywną mieszankę wszystkiego, co nam do tej pory przypisywano. Chcemy, aby nasze kolejne wydawnictwa też sprawiały recenzentom nieco trudności w kategoryzowaniu ich”. Jednym z najczęściej padających porównań w kontekście muzyki Butterfly Trajectory jest Opeth i chociaż faktycznie łączenie spokojnych, odśpiewanym czystym wokalem fragmentów z akompaniującym growlowi łojeniem budzi takie skojarzenia, to w żadnej mierze nie można określić poznańskiej kapeli jako zaledwie kopię. Spektrum inspiracji muzyków jest zresztą bardzo szerokie: „Wszyscy w zespole słuchamy bardzo różnej muzyki. Od Backstreet Boys i Taylor Swift przez Dire Straits, Bad Religion, Tomasza Stańko do Bloodbath i Vital Remains” - zapewnia Piotr.
Album „An Act of Name Giving” otwiera ośmiominutowa kompozycja, w której dzieje się więcej niż w całych dyskografiach wielu rockowych zespołów. Po kilku agresywnych minutach w średnim tempie znakomita gitarowa solówka inicjuje zmianę w kierunku bardziej stonowanego nastroju i gdyby wyciąć jedynie ten moment, byłaby z tego doskonała, radiowa ballada. „Time to Avow” rozwija się jednak dalej, do gardłowych wyziewów na tle połamanych, wyraźnie lżejszych niż można by się spodziewał po modulacji głosu partii. Po nieco ponad minutowym przerywniku rodem z Pink Floyd („No Shore Within Sight”) Piotr Żurawski w pełni ukazuje swój wokalny potencjał. „Failed Attempts” to absolutny majstersztyk kompozycyjny od pierwszej do ostatniej z dziesięciu minut. Każdy dźwięk jest tu tak perfekcyjnie dobrany, że aż trudno uwierzyć w autorstwo muzyków początkującej kapeli. Talentu mogą im pozazdrościć najwięksi, z Opeth na czele.
„Kompozycje powstawały na przestrzeni prawie pięciu lat - opowiada Piotr. - W międzyczasie przechodziliśmy zmiany składu oraz inne życiowe sytuacje. To wszystko wpłynęło na różnorodność tego albumu, przy czym cały czas staraliśmy się utrzymać utwory w jakimś wspólnym worku, aby nadać albumowi spójności. Mam nadzieję, że się to nam udało”. Umiar jest jedną z najważniejszych cech muzyki opartej o techniczne umiejętności. Łatwo zanudzić słuchacza niekończącymi się popisami solowymi, a jeszcze łatwiej zatracić swoją tożsamość w skupieniu na jak największym stylistycznym rozrzucie bez tworzenia wyraźnego charakteru zespołu. Butterfly Trajectory udźwignęło ten ciężar i zarejestrowało różnorodny, lecz zharmonizowany album. Pięć lat pracy nad materiałem jest jednak bardzo rozległą perspektywą, zapytałem więc Piotra, czy planują tryb nagraniowy zbliżony do zespołu Tool. „Nie planujemy tego, ale może tak się zdarzyć. W tym momencie jesteśmy w trakcie kolejnej zmiany w składzie, a poszukiwanie i asymilacja nowych muzyków wymaga sporo czasu. Nowy materiał cały czas powstaje, ale nie mogę zapewnić, że wyjdzie wcześniej niż za pół dekady”.
Prawdziwym testem dla zespołów z tak wymagającymi kompozycjami są koncerty. W studiu można sobie pozwolić na dziesięć czy dwadzieścia podejść do tej czy innej partii, przed publicznością ma się tylko jedno. „Pracując w studio, cały czas mieliśmy na uwadze grę na żywo i nawet edycja materiału zawsze podlegała zasadzie »musimy być w stanie zagrać to na żywo«. Oczywiście, wykonania live mogą się nieco różnić od zarejestrowanych utworów, lecz takie różnice będą raczej wynikać z emocji i atmosfery, która panuje podczas koncertu. Obok klimatu, każdy z nas ceni sobie pewien stopień techniczności muzyki i własnych umiejętności, więc ostatnią rzeczą, którą chcielibyśmy usłyszeć od publiki po naszych występach jest stwierdzenie, że nie potrafimy grać własnych utworów”. Niedawno Butterfly Trajectory poddało swoją twórczość weryfikacji i przemierzyło Polskę u boku Obscure Sphinx. Opinie panujące w internecie nie pozostawiają wątpliwości - wrócili z tarczą, a nie na tarczy. „Koncerty te dały nam bezcenne doświadczenie dotyczące grania, organizacji, logistyki i wielu innych aspektów obecnych podczas trasy koncertowej - twierdzi Piotr. - Często słyszy się głosy, że w Polsce nie ma odpowiednich klubów, a ludziom nie chce się przychodzić na koncerty. Na tej trasie przekonałem się, że to nieprawda. Na zdecydowanej większości koncertów frekwencja i warunki do grania były bardzo dobre. Rozmowy z ludźmi po koncertach tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że jest dla kogo grać - mamy w Polsce bardzo świadomych, otwartych i pięknie przeżywających miłośników muzyki ciężkiej”.
Nawet jeżeli na kolejne wydawnictwo Butterfly Trajectory rzeczywiście trzeba będzie poczekać pięć lat, to warto zapamiętać tę nazwę i w ciemno sięgać po wszystko, co zostanie pod nią wydane. „An Act of Name Giving” to zdecydowanie jeden z najlepszych polskich albumów 2015 roku.
foto: Piotr Jakubowicz