Całość nakręcono w dwa tygodnie, w gronie dwudziestu dwóch osób, w tym z obsadą złożoną z zaledwie dwóch - Zendayi ("Euforia", "Spider-Man") oraz Johna Davida Washingtona ("Tenet", "Czarne bractwo. BlacKkKlansman") - co jeszcze przed rozpoczęciem seansu, wysyła czytelny sygnał, z jakiego rodzaju filmem będziemy mieć do czynienia, a w dodatku Sam Levinson wpada w każde sidła, jakie skromna, arthouse'owa produkcja może na reżysera zastawić.
Od postawienia na czerń i biel po przygrywający w tle jazz; od obszernych napisów początkowych po długie ujęcia i dialogi wypowiadane spoza kadru; od emocji podniesionych do dziesiątej potęgi po hołdowania dziesiątej muzie w bezpośredni, krytyczny, ironiczny sposób - od klisz aż się tutaj roi. Odtwórczość niezależnych, artystycznych filmów to zresztą zmora, która nawiedza kina studyjne od dekad. To, co miało stanowić alternatywę dla blockbusterów jest od nich znacznie mniej innowacyjne, nie poszukuje nowych rozwiązań i przy całej swojej dumie pozowania na doznania wyższego rzędu, trąci snobizmem.
"Malcolm i Marie" można by uznać za podręcznikowy przykład odtwórczego "wizjonerstwa", próbę podniesienia zwyczajnych problemów do rangi sztuki, ale chociaż posmak fałszu jest wyczuwalny, to Zendaya i Washington grają tak, jakby jutra miało nie być, jakby grali w ostatnim filmie na świecie i postanowili pozostawić dla kolejnej cywilizacji ślad po tym, co oznaczało być aktorem/aktorką. Prawdopodobnie nawet scenariusz (który musi składać się niemal wyłącznie z dialogów czy nawet bardziej występujących naprzemiennie monologów) musiał trącić pretensjonalnością, ale w ustach i gestach tego wyjątkowego duetu przerodził się w emocjonalną bombę i podobnie jak eksplozja, nie wybiera ofiar w zasięgu swojego rażenia, nie wyłania zwycięzców i przegranych.
Najbardziej osobiste momenty są również tymi najbardziej angażującymi, mniej przekonująco wypadają prztyczki wymierzone w krytyków filmowych. Trwający blisko dziesięć minut wywód Washingtona na temat kina, Hollywood, dziennikarzy i standardów, zgodnie z którymi film nierzadko postrzegany jest przez pryzmat płci, koloru skóry albo orientacji seksualnej jego twórcy/twórczyni w każdym zdaniu trafia w sedno, ale to jeden z tych nielicznych momentów "Malcolm i Marie", kiedy można powątpiewać, czy prawdziwi ludzie faktycznie w ten sposób przemawiają, czy to raczej reżyser/scenarzysta recytuje za pomocą cudzych ust swoje kredo (co jest tym bardziej chybione, że popełnia dosłowność, choć sam ją piętnuje).
Jedno z rozczarowań wyrażanych przez Levinsona dotyczy uporczywego oceniania dzieł filmowych przez pryzmat ich autentyczności, ale paradoksalnie autentyczność to właściwie jedyna zaleta tej teatralizowanej historii. Jest zbyt napuszona, zbyt odtwórcza i przez ponad sto minut kluczy wokół kilku wciąż powtarzanych wątków. Gdyby nie Zendaya i Washington, przebrnięcie przez "Malcolm i Marie" okazałoby się koszmarem. Sprawnie ujarzmili pretensjonalnego potworka i zdołali wcisnąć między jego próchniejące zębiska wartościową treść.
Malcolm i Marie
Tytuł oryginalny: Malcolm & Marie
USA, 2021
Little Lamb
Reżyseria: Sam Levinson
Obsada: Zendaya, John David Washington