Chcę, żeby to było coś nowego, chcę nawiązywać do różnych ciekawych kultur, nie mówię tu o krasnoludach, wróżkach ani czarodziejach. Chcę mieszać to, co ludzkie, ale zupełnie dzikie, coś, co chowamy. Ludzie mówią, że wyglądam i poruszam się jak rodem z "Avatara" i chyba coś w tym jest - twierdzi Martyna. Po przesłuchaniu na przykład utworu "It", trudno nie zgodzić się z tymi słowami. Z jednej strony podkład zbudowany jest na dźwiękach elektronicznych, z drugiej część z nich przypomina futurystyczne perkusjonalia czy nawet flet. Dla ucha Ziemianina jest to coś nowego, ale zdaje się mieć wiekową tradycję na jakiejś innej planecie. Dziwne, retrofuturystyczne brzmienie dodatkowo wzmocnione jest nietypową warstwą tekstową.
Piszę na przykład o tym, co mogłoby się stać, gdybyśmy wparowali na Słońce. Słońce jako istota, która rodzi, przemienia, odrzuca. Można powiedzieć, jako matka. Piszę o tym, po co chciałabym sięgnąć, co hamuje, zniewala albo uwalnia. W "Unsteady Minds" tekst jest o nieścisłościach w naszych umysłach. Coś, czego nie da się złapać ani zbadać. Każdy z nas boryka się z tym na co dzień, być może oddaje się kontemplacji i na własne sposoby odnajduje siebie we własnych strukturach umysłu, ale jego tunele są bardzo długie... W tym momencie Martyna przerwała, dopytując, czy ma kontynuować, ale jeżeli ktoś tworzy tekst o wyprowadzaniu psa na spacer w kosmosie, to trudno odmówić sobie wysłuchiwania innych historii. "Wooden" jest o drzewie, jego istocie. Pojawia się obraz, w którym stoję w jego wnętrzu (tego drzewa) a ono mnie obejmuje, broni. Jest to swego rodzaju medytacja. Całkowite poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Zupełnie jakby to był zobrazowany stan, tego gdzie znajdujemy się prze narodzinami oraz po śmierci. Masywny bit i niemal szeptany wokal doskonale obrazują ucieczkę do natury, jednocześnie delikatnej i potężnej. Można się tu doszukiwać wpływów Tame Impala czy Bat for Lashes, ale żaden z nich nie jest na tyle silny, aby przysłonić unikalny charakter twórczości Erith.
Jak to się wszystko zaczęło? Zapytałem, czy Martyna ma za sobą klasyczną ścieżkę grania coverów Nirvany w garażu. Yup, oczywiście, że mam. Chociaż nie graliśmy wielu coverów. Już wtedy komponowałam kawałki, ale były w trochę innym, bardziej grungowym klimacie. Teraz wszystko robię sama. To bardzo wygodne. Robię to czasem w środku nocy. Pora w sam raz dla mnie. Wyłania się z tego obraz osoby lubiącej w pełni kontrolować swoją twórczość, a być może także introwertyczki. Czy któryś z tych czynników rzeczywiście ma wpływ na muzyczną działalność Erith? Myślę, że po części to i to, ale introwertyzm raczej nie skrajny. Lubię robić coś, co mnie pasjonuje od początku do końca, nadawać temu formę. Lubię swobodę.
Wystarczy porównać blisko trzynastominutowe, momentami niemal orientalne, zahaczające o psychodelię w klimacie Shpongle, pozbawione wokalu "The Very Eye of Night" z akustycznym, folkowym "Creed", żeby mieć całkowitą pewność, że pragnienie swobody nie jest w tym wypadku zaledwie odległym marzeniem. Wiele z utworów Erith można by prezentować z osobna i nikt by nawet nie podejrzewał, że stoi za nimi ta sama autorka, a jednak gdy słucha się ich w ciągu, sprawiają wrażenie spójnej całości. Dzieje się tak za sprawą trudniejszej do uchwycenia niż gatunkowe granice cechy muzyki Martyny Biłogan - niezwykłej atmosfery, która jest jednocześnie melancholijna i refleksyjna, może nasilić objawy zarówno tych słuchaczy, którzy potrzebują ścieżki dźwiękowej do swojego smutku, jak i tych, którzy oczekują, że z głośników popłynie coś umacniającego rosnącą w nich nadzieję. Nie chcę przesadzić i na fali entuzjazmu rzucać subiektywnym wróżbami, ale mam poczucie, że Erith to projekt z ogromnym potencjałem i zupełnie mnie nie zaskoczy, jeżeli za jakiś czas będzie wyprzedawał koncerty w klubach w całym kraju.
fot. Alicja Pasella