Lister-Jones jako nastolatka była typem "czarownicy". Czasami z własnej woli, czasami z przymusu trzymała się na uboczu i właśnie dzięki "Szkole czarownic" po raz pierwszy poczuła, że nie ma w tym niczego złego, a wręcz można odnaleźć wiele dobrego - po co przywiązywać się do społeczeństwa, które niewiele w zamian oferuje? Takie zaplecze dawało nadzieję, że niespodziewana druga część (choć równie dobrze można by ją potraktować jak remake) mimo braku charyzmatycznej, fenomenalnej Fairuzy Balk i tajemniczej Neve Campbell (tuż przed przełomowym występem w "Krzyku"), może się udać albo przynajmniej może nie być całkowitym rozczarowaniem stworzonym na zlecenie żerującego na nostalgii studia, które oddelegowało do swojej merkantylnej misji kogoś, kto kompletnie nie zna tematu.
Ostatecznie sukces jest połowiczny. "Dziedzictwo" ma odrębny charakter, współczesne wiedźmy sprawiają wrażenie "fajnych kumpel", a ich wygłupy z magią ukazują wszystko to, o czym każdy z nas zawsze marzył - zatrzymywanie czasu czy utarcie nosa nieprzyjemnym typom z otoczenia. Nawet jeżeli efekty specjalne czasami rażą tandetą, ogląda się to z frajdą porównywalną do obserwowania Bruce'a Wszechmogącego tuż po uzyskaniu boskich mocy. Lister-Jones wykłada się natomiast całkowicie przy realizacji polityki autorskiej. Przyświecają jej równościowe ideały, ale realizuje je jeszcze bardziej nieporadnie niż Sophia Takal w remake'u "Czarnych świąt".
Pierwsza "Szkoła czarownic" przemówiła do całego pokolenia kobiet za sprawą subtelności, przyziemności i scen, które choć zawierały elementy nadnaturalne, łatwo dało się przetłumaczyć na osobiste doświadczenia. "Dziedzictwo" ma bardziej bezpośredni charakter i o ile magiczne przemienienie ubioru homofoba w tęczowe barwy można uznać za zabawny prztyczek, o tyle zaklęcie transformujące światopogląd mentalnego "dresiarza" w biblioteczkę gender studies, którą recytuje przy każdej sposobności wypada sztucznie i płytko. Nie trudno odczytać słuszność intencji, ale kiedy twórca nie pozostawia publiczności miejsca na refleksje i interpretacje, siła przekazu automatycznie maleje.
Najbardziej problematyczny jest akt trzeci, w którym poza zbyt dosłownym przekazem, zaczyna kuleć także fabuła, a kolejne wątki zamiast wzbudzać skojarzenia z filmem grozy (w odróżnieniu od oryginału, w ogóle nie ma tutaj ponurej atmosfery rodem z horroru), trącą żebrzącym o wzruszeniem kiczem oper mydlanych. David Duchovny jako odwrotność swojej najpopularniejszej roli (Foxa Muldera, a nie Hanka Moody'ego) robi, co może, by umniejszyć sztampowość finałowego starcia, ale po napisach końcowych trudno nie odnieść wrażenia, że ciekawy wstęp i potencjał znakomitej obsady (głównie za sprawą znanej ze "Źle się dzieje w El Royale" albo "Vice" Cailee Spaeny) zostały zmarnowane. Drobne pocieszenie to kilka ostatnich sekund, z których dowiecie się, dlaczego "Dziedzictwo" określane jest jako sequel, a nie remake.
Na ścieżce dźwiękowej do "Dziedzictwa" znalazły się utwory artystek, które nieomal wystąpiły w przeszłości na Soundrive Festival - Princess Nokii i Nadii Rose, a w pokoju jednej z nastolatek można dostrzec plakat Billie Eilish. Nowe uczennice "szkoły czarownic" nie są tajemniczymi gotkami, to raczej "wiedźmy z Instagrama" i na pewno w 2020 roku będzie mogło utożsamiać się z nimi znacznie szersze grono osób, ale wyplewienie z tej historii mroku, sprawienie, że wygląda łagodniej od "Chilling Adventures of Sabrina" to chybiona decyzja. W rezultacie powstał film idealnie średni - poświęcenie mu stu minut nie jest wysiłkiem, a nawet można odnaleźć w seansie czysto rozrywkową przyjemność, ale kiedy tylko oderwiecie się od ekranu, spadnie na was czar zapomnienia i już nigdy do tego tytułu nie wrócicie.
Szkoła czarownic: Dziedzictwo
Tytuł oryginalny: The Craft: Legacy
USA, 2020
Blumhouse Productions
Reżyseria: Zoe Lister-Jones
Obsada: Cailee Spaeny, Zoey Luna, Lovie Simone