Stare kominy fabryki, wieże z cegły i betonu, zardzewiałe rury, po których biegają owady i dzieciaki z ulicy... - pierwsze zdanie, na jakie natraficie przypomina wers z tekstów Made in Poland, Wież Fabryk, 1984 (zwłaszcza z utworu "Całe miasto śpi") czy innych rodzimych zespołów zimnofalowych i taki jest też nastrój tego komiksu, coś z pogranicza traktującego mieszkańców jak pasożyty Gotham, nieco baśniowego Miasta Zaginionych Dzieci i ponurych polskich metropolii z czasów PRL-u.
Atmosfera "Miasta wyrzutków" to jego najmocniejszy atut, podkreślona przez wyblakłe kolory i obszerne użycie szarości, a także przez galerię niewzbudzających zaufania postaci - bandy zakapiorów, dla których brudne ulice są placem zabaw, a stawka każdej igraszki to życie jej uczestników. Takie otoczenie musi mieć destrukcyjny wpływ na dorastających w nim ludzi, ale Lambert zdecydował się na zabieg dość nietypowy, bo zamiast ustalić jedną naczelną regułę, zmierza jednocześnie w trzech różnych kierunkach.
Naczelna reguła to coś pokroju równoległego świata fantasy, do którego można wejść poprzez grę fabularną ("Die") albo tajnej szkoły dla zabójców ("Deadly Class"), coś w rodzaju ożywionych zmarłych ("Odrodzenie"), odciętego od świata miasteczka, w którym grasuje morderca ("Grass Kings") czy nawiedzonego domu symbolizującego uprzedzenia rasowe ("Infidel"). Każda historia ma jeden główny motyw, który przytaczamy, gdy padnie pytanie: O czym to właściwie jest?, ale "Miasto wyrzutków" nie pozwala na takie uproszczenie. Już na wstępie autor przedstawia dziwaczne zombie-mucho-ludy; Jacquesa Peupliera, który niczym Pan Kleks potrafi rozmawiać z przedmiotami i zajmuje się ich restaurowaniem; a także nastolatka przynależącego do Klanu Zagubionych Dzieciaków, wolnej od dorosłych społeczności kojarzącej się (także ze względu na istotną rolę, jaką odgrywają tutaj muchy) z najbardziej znana powieścią Williama Goldinga.
Te trzy reguły sprawiają wrażenie wyciągniętych z trzech różnych komiksów, zestawionych na zasadzie cross-overa, a za każdym razem kiedy jedna z nich zaczyna dominować, ukazywać głębszą refleksję, a nie jedynie zbiór postaci o mocach przypominających superbohaterów, inne wydają się wyrwane z kontekstu, bo dlaczego w tym samym świecie miałby istnieć szalony naukowiec przemieniający ludzi w insekty i drobny cwaniaczek zdolny do komunikowania się z krzesłami, starymi kaseciakami albo billboardami? Lambert nie dba o łagodne przejścia pomiędzy kilkoma rodzajami narracji, a jednak potrafi na własny, osobliwy sposób nadać "Miastu wyrzutków" indywidualny charakter, a tym samym uratować ten komiks, bo gdyby ogołocić go do samej fabuły, szybko okazałoby się, że to zlepek klisz zapożyczonych z kanonów science-fiction i kryminału.
Chociaż bohaterowie "Miasta wyrzutków" maja bardzo specyficzne właściwości, biorą udział w na tyle krótkiej historii (może nawet lepiej sprawdziłaby się jako pojedynczy tom), że nie mamy sposobności, by dobrze ich poznać. Nie musi to być jednak wadą, dzięki temu na prawdziwego głównego bohatera wyrasta ten, który został nazwany w tytule. Może brakuje postawienia kropki nad i, przebłysku geniuszu wzmacniającego treść o poczucie obcowania z dziełem ponadczasowym, ale jego ponura, chłodna aura oraz intrygujące postacie sprawiają, że warto po tę miejską baśń sięgnąć i zbadać zakamarki betonowego mikroświata.
Miasto wyrzutków
Tytuł oryginalny: VilleVermine
Polska, 2020
Non Stop Comics
Scenariusz: Julien Lambert
Rysunki: Julien Lambert