Po lekturze pierwszego tomu nie ma wątpliwości, że "Coda" ma do zaoferowania nie tylko interesujące, oryginalne realia, ale również spojrzenie na fantasy jako gatunek z dystansu i z przymrużeniem oka. Nie tyle z ironią czy żonglowaniem kliszami, co z przekonaniem, że ani czytelnicy/czytelniczki, ani postacie z kart komiksu po zagładzie ich feerycznego świata nie mogą już spoglądać na te wszystkie artefakty albo wymyślne zaklęcia bez poczucia, że są skrajnie oderwane od rzeczywistości.
Kiedy mniej więcej w środku tomu nasz bohater słyszy o Berle Wieczornej Posoki, odpowiada zirytowany: Zapomniałem już, jak kretyńskie są te nazwy z dawnych czasów... Można wręcz odnieść wrażenie, że poprzednią epokę traktuje mniej więcej tak samo, jak w naszym świecie traktowane są lata 80., a imiona czy nazwy pokroju Posępny Czerep, Mon-star, T-Bob, Doc Terror, Ultra Magnus albo Spiral Zone trącą kiczem i tandetą (choć nierzadko również nutką uwodzicielskiego sentymentu). To o tyle ciekawa perspektywa, że fikcyjne uniwersa mają tendencje do technologicznej stagnacji. Wystarczy zlustrować wydarzenia z ksiąg J.R.R. Tolkiena, by przekonać się, że po setkach lat żadna z ras nie poczyniła znaczących postępów, a w "Codzie" właśnie rozpoczęła się nowa epoka.
Przy drugim tomie przez dłuższą chwilę można się natomiast zastanawiać, jaki komunikat tym razem nadaje Spurrier, bo nie ma wątpliwości, że skłanianie do refleksji leży w zakresie jego ambicji. Z początku może się wydawać, że nawiąże do wcześniejszego wątku egzystencjalnego, kiedy już na pierwszej stronie podejmuje próbę zdefiniowania człowieczeństwa i podsuwa sugestię, jakoby decydowała o nim zdolność do abstrakcyjnego myślenia. Ten wątek szybko się jednak rozrzedza w natężonej akcji i odkrywaniu kolejnych zasad, jakimi rządzi się mobilne miasto ciągnięte przez gargantuicznego Goga. Dopiero w końcówce scenarzysta wyraźnie formułuje myśl i tym razem skłania się ku tematyce znacznie bardziej osobistej.
Pierwszy trop to cel, jego istota i trud mobilizowania się do podejmowania jakichkolwiek działań, jeżeli nie przyświeca im żadne dodatkowe znaczenie. Pamiętny wykład na ten temat swojego czasu wygłosił Agent Smith w "Matriksie", w "Codzie" z kolei ujęty został dodatkowy element - konflikt celów. Serka (urkenka, czyli odpowiednik ogra) całe życie zbudowała na żądzy zemsty, myśli o niej niemalże bez przerwy, ale dla Huma (jej męża i człowieka) priorytet to "wyleczenie" partnerki, złagodzenie naturalnej dla jej rasy porywczości. Z ich niezgodności wynika trop drugi - walka o czyjeś dobro wbrew jego woli, z przekonaniem, że własny kompas moralny musi być bezbłędny. Spurrier rozgrywa to znakomicie, w finałowych scenach przenosi akcję do wnętrza czerwonej, piaskowej burzy (nawiązanie do "Mad Maxa" w pierwszym akapicie nie było całkiem na wyrost) i być może sam używa jakiegoś tajnego zaklęcia, bo nagle w tak nietypowych okolicznościach i z tak nietypowymi postaciami na pierwszym planie wywołuje wyjątkowo intensywne emocje.
"Coda" początkowo przykuwa uwagę niecodziennym połączeniem postapokalipsy z fantasy, ale im głębiej zanurzycie się w przedstawione w niej wydarzenia, tym wyraźniej odczujecie, że najważniejsze jest tutaj inne nieoczywiste połączenie - fantastyki z solidnie napisanym dramatem. Nie jesteśmy poruszeni dlatego, bo umiera postać, o której czytaliśmy przez trzysta stron albo dlatego, bo okoliczności przedstawione są w poetycki sposób (a to dość powszechne zabiegi, wystarczy ponownie przywołać Tolkiena). Poruszenie wynika wprost z relacji pomiędzy poszczególnymi postaciami, a dzięki temu nie wyparowuje po kilku kolejnych stronach, a nawet może się utrzymywać już po zakończeniu lektury.
Coda
Polska, 2020
Non Stop Comics
Scenariusz: Simon Spurrier
Rysunki: Matias Bergara