Od tej pierwszej sekwencji oczywiste jest także, jaką polityką autorską kieruje się duet. Niepokojący nastrój z pogranicza horroru i odwoływanie się do kina gatunkowego w celu ukazania problemu natury społecznej dają szansę dotarcia do szerszego grona odbiorców (i także bardziej przypadkowego, a więc takiego, które faktycznie można zmusić do refleksji) niż w przypadku kina artystycznego, a że tematem jest rasizm na głębokim południu Stanów Zjednoczonych, w czasach jeszcze pewnych siebie Konfederatów, skojarzenia z Jordanem Peelem nasuwają się mimowolnie.
Podobnie zresztą jak Peele, również Bush i Renz umiłowali sobie zwodzenie publiczności. Kiedy już okrzepniemy w realiach, które dzisiaj powinny być tylko koszmarną przestrogą, nagle zostajemy przeniesieni w przyszłość, a w dodatku także tutaj główną postać odgrywa Janelle Monáe. Może to przypominać antologię, może być nawet odrobinę frustrujące, ale kiedy już wszystkie wątki zazębiają się w kipiącym od zemsty finale, satysfakcja jest podwójna, a zwrot akcji wyjątkowo zaskakujący.
W odróżnieniu od historii Peele'a, scenariusz "Antebellum" nie pozostawia jednak miejsca na wątpliwości, domniemania czy naświetlenie motywacji obydwu stron konfliktu. Postacie są zero-jedynkowe, symbolizują albo krystalicznie czyste dobro, albo zepsucie do szpiku kości. Wąsaty plantator albo arogancka dziennikarka są jak Skaza z "Króla lwa" i macocha z "Kopciuszka" - jednowymiarowi, przewidywalni, a w konsekwencji odrealnieni. Sprawiają, że to, co powinno uderzać wiarygodnym ludzkim dramatem trąci ponurą baśnią, bo przecież dzisiaj rasista to nie tylko brutal z karabinem albo jadowita reporterka, to takie postacie, jak dobrotliwy ojczulek z "Uciekaj!", który deklaruje, że najchętniej wybrałby Baracka Obamę na trzecią kadencję, a w swoim rasizmie widzi jedynie konieczność. Ostatecznie więcej jest tutaj z M. Nighta Shyamalana niż z Jordana Peele'a, bo interesujące realia, ciekawy twist i solidna obsada zostają ograbieni z wielkości przez wizję nie tego, jak film będzie finalnie wyglądał, a wizję tego, jak zostanie odebrany przez innych.
Trudno nie odnieść wrażenia, że za Bushem i Renzą stoi koniunkturalizm, świadomość tego, że poruszają temat, który przyciągnie uwagę krytyków i próba wyeksponowania go jak produktu na sklepowej witrynie. Prawdopodobnie kierowały nimi szczere pobudki, ale tak tanie zagrania, jak wyłaniający się z mgły w trakcie ucieczki z niewoli pomnik Roberta E. Lee (konfederaty niepopierającego niewolnictwa) to symbolizm najniższych lotów i próba wyżebrania emocji widzów, zamiast wzbudzania ich.
Seans "Antebellum" nie jest może zmarnowanym czasem, ale mógłby być czymś znacznie więcej, gdyby duet reżyserów/scenarzystów skupił się wyłącznie na filmie, a nie na rachowaniu, gdzie postawić akcenty, żeby stać się częścią ruchu, załapać się na wysoką falę i przemawiać w imieniu tłumów. Fałszywa nuta wybrzmiewa zbyt głośno, żeby nie wywołać grymasu rozczarowania.
Antebellum
USA, 2020
Lionsgate
Reżyseria: Gerard Bush, Christopher Renz
Obsada: Janelle Monáe, Eric Lange, Jena Malone