Po "Blair Witch Project" powstała dosłownie garstka wartych uwagi filmów found footage - szaleństwo obnażone w dwóch częściach "Dziwaka", superbohaterstwo na maksymalnie przyziemnym poziomie w "Kronice" i równie przyziemne ukazania kaiju w "Cloverfield". Jeden z najciekawszych przypadków nie pochodził jednak z Ameryki, lecz z mroźnej Norwegii, zainspirowany jej folklorem "Łowca trolli", którego reżyser - André Øvredal - przez kilka kolejnych lat zbierał siły, by stworzyć coś, co nie sprawi, że będzie nazywany autorem jednego przeboju. Udało mu się sześć lat później, świetną "Autopsją Jane Doe", ale w ubiegłym roku zaliczył marną ekranizację "Upiornych opowieści po zmroku", więc postanowił zrobić krok wstecz i sięgnąć do źródła - norweskiej mitologii.
Wydawać by się mogło, że wybór Thora to najłatwiejszy kierunek, powstało już przecież mnóstwo filmów z dzierżącym młot bogiem i to nie tylko tych sygnowanych przez Marvel Studios. Jest także mockbuster studia Asylum, jest Thor włoski ("Thor zdobywca"), jest animacja "Thor ratuje przyjaciół", ale w każdym z nich wizerunek tytułowego bohatera jest niemalże identyczny - złotowłosy mięśniak nieznający strachu. Øvredal spróbował innej perspektywy, w roli głównej obsadził znanego z "Papierowych miast" czy aktorskiego "Notatnika śmierci" Nata Wolffa, który jest dokładnym przeciwieństwem stereotypu, a zamiast stawać w szranki z lodowymi gigantami czy trollami, Eric musi walczyć ze swoją kruchą, niestabilną psychiką.
Rezultat to znacznie mniej akcji i wydarzenia rozwijające się w ślamazarnym tempie, ale przynajmniej przez pierwszą godzinę sprawdza się to bardzo dobrze. Los ludzkiego boga, który mimowolnie staje się zagrożeniem dla każdego w najbliższym otoczeniu ma w sobie coś z "Edwarda Nożycorękiego" - postać Johnny'ego Deppa może nie miała nadludzkich mocy, ale również szukał normalności, żyjąc w stanowiącym ciągłe niebezpieczeństwo ciele i odnajdywał jedynie smutek przerywany pojedynczymi radosnymi chwilami. Bez oprawy wizualnej dorównującej fantazji Tima Burtona trudniej się w to wciągnąć (choć norweskie pejzaże to jeden z najpiękniejszych widoków na Ziemi) i nie będą na wyrost pytania o to, dla kogo jest to właściwie film. Element nadnaturalny dla wielu okaże się zbyt odrealniony, żeby wczuć się w dramat, a z drugiej strony dla wielbicieli fantasy czy science-fiction liczba dialogów i pop-filozoficznych hasełek może być po prostu nudna. Jeżeli czujecie jednak, że znajdujecie się gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami, istnieje szansa, że "Mortal" was zainteresuje.
Podobieństwa do "Edwarda Nożycorękiego" można rozciągnąć także na kilka inny elementów obrazu Øvredala. Przede wszystkim rytm scenariusza jest bliźniaczo podobny - od tajemniczego nieznajomego, którego światu pokazuje jedna kobieta przez kilka wypadków i chwilowe uwielbienie tłumów aż po ostateczne wygnanie. W obydwu filmach nie ma także klasycznego czarnego charakteru, zło to niezrozumienie i strach o zaburzenie porządku świata, jeżeli pojawi się w nim ktoś tak bardzo odmienny. Nie zaszkodziłoby wprawdzie, gdyby reżyser nieco zdynamizował akcję i trochę przyciszył przygrywające w końcówce niemal wyłącznie w wysokich tonach patetyczne instrumenty smyczkowe, ale da się w "Mortal" wyczuć ten sam urok, którym mamił "Łowca trolli" - mity potraktowane na poważnie, choć nie ma wątpliwości, że poważne być nie mogą. Tam, gdzie fabuła kuleje, ta wyjątkowa atmosfera jest satysfakcjonującą rekompensatą.
Mortal
Tytuł oryginalny: Torden
Norwegia/USA/Wielka Brytania, 2020
42
Reżyseria: André Øvredal
Obsada: Nat Wolff, Priyanka Bose, Iben Akerlie