Największym problemem aktorskich remake'ów Disneya jest ich padlinożerczy charakter - żerują na sentymencie i robią to na tyle sprawnie, że chociaż nie potrafią odtworzyć atmosfery pierwowzorów (a za wszelką cenę próbują to uczynić) i nie tworzą własnej, która mogłaby równie żywo poruszyć, zarabiają krocie, więc nikomu z włodarzy studia nawet przez myśl nie przejdzie, żeby cokolwiek w sprawdzonym schemacie zmieniać. Z tej perspektywy "Mulan" można wręcz uznać za sukces - to wciąż opowieść o dziewczynie, która udaje chłopaka, by wziąć udział w wojnie w zamian za niesprawnego ojca, ale tym razem przynajmniej z własną tożsamością.
Inspiracje odpowiedzialnej za reżyserię Niki Caro są wyraźne. "Hero", "Cesarz i zabójca", "Trzy królestwa" - te ogromne, pompatyczne i wysokobudżetowe produkcje to wyraźnie zarysowane widmo stojące za każdą jedną sceną "Mulan". Zresztą w obsadzie znalazło się kilku aktorów, dla których tego rodzaju kino nie jest nowością, między innymi Donnie Yen, Jet Li czy Pei-pei Cheng. W konsekwencji nie ma tutaj elementów musicalu, nie ma smoka przemawiającego głosem Eddiego Murphy'ego (albo Jerzego Stuhra), nacisk położono na spektakularną historię wojenną, której bliżej do samego źródła, czyli "Ballady o Mulan" spisanej w czasach dynastii Song (w okolicach XI-XII wieku).
Z tych samych ambicji wynikają największe wady filmu - ma budżet i oprawę wizualną hitów z Hong Kongu, ale nie ma ich duszy, co najwyraźniej widać w scenach pojedynków. Do przygotowania choreografii nie zatrudniono chińskich specjalistów i w każdym jednym starciu da się odczuć, że jest przemyślane na hollywoodzką modłę, a w dodatku zgodnie z amerykańskimi standardami poszatkowano je, chaotycznie zmontowano, a zamiast perfekcyjnego (i czasochłonnego) dopracowania poszczególnych walk, zakamuflowano niedociągnięcia szybkimi cięciami, drżącymi ujęciami i zbliżeniami uniemożliwiającymi zidentyfikowanie, czyja kończyna do kogo należy. To duże rozczarowanie, choć nie aż tak dotkliwe, jak zakrzywienie tożsamości filmów samurajskich wywołane "Ostatnim samurajem" z Tomem Cruisem. Zdaje się zresztą, że jednym z celów, jakie wytyczyła sobie Caro było uwolnienie disney'owskiej "Mulan" od stereotypowego postrzegania Chin, gdzie chociażby smok Mushu z wersji animowanej nie był - delikatnie pisząc - dobrze przyjętą postacią.
Niki Caro obrała podobną ścieżkę do wyznaczonej przez twórców związanych z Marvel Studios - z jednej strony dba o zainteresowanie najmłodszych widzów, z drugiej o zwiększenie realizmu historii doskonale znanej starszym odbiorcom, a rezultat wywołuje mieszane uczucia. To nie jest film, przez który trudno byłoby przebrnąć, a z drugiej strony miks amerykańskiego girl power z chińskimi tradycjami w drugiej połowie wypada blado. Podobny dysonans wywołują piękne plenery i szerokie kadry w scenach podróży oraz kompletnie zmarnowany potencjał scen pojedynków. Na pewno natomiast z perspektywy dotychczasowych aktorskich wersji klasyków Disney'a jest to krok we właściwym kierunku i nadzieja na to, że kolejne filmy (a jest ich w planach mnóstwo - "Cruella", "Mała syrenka", "Piotruś Pan i Wendy" oraz wiele innych) nie będą zniewolone przez niezdrową nostalgię.
Mulan
USA/Kanada/Hong Kong, 2020
Walt Disney Pictures
Reżyseria: Niki Caro
Obsada: Yifei Liu, Donnie Yen, Li Gong