Historii związanych z paradoksami czasu czy fizyką kwantową było w ostatniej dekadzie mnóstwo - "Przeznaczenie" z Ethanem Hawkem, "Holistyczna agencja detektywistyczna Dirka Gently'ego", "Looper", "Dark", w lżejszym tonie druga część "Deadpool" czy "Avengers: Koniec gry", a nawet sam Nolan już dwukrotnie korzystał z podobnych narzędzi fabularnych - w "Interstellar" oraz w "Incepcji". Za trzecim razem zrobił to z jeszcze większym rozmachem, a w dodatku w tonie zagadkowego kazania, którego słowa można interpretować na dowolny sposób i każdy będzie wydawał się właściwy. Czy jednak reżyser ma coś konkretnego do powiedzenia, czy raczej podsuwa zagadkę logiczną i zaprasza do autotelicznego ćwiczenia się w abstrakcyjnym myśleniu?
Po trzydziestu minutach druga z tych perspektyw nie jest już możliwością, a obowiązującą zasadą wprawiającą w działanie kolejne zbędne postacie zlokalizowane w kolejnych niepotrzebnie rozrzuconych po niemal całym globie lokacjach. Nie można tylko na tej podstawie uformować zarzutu - Nolan często pokazywał, że forma ma dla niego kluczowe znaczenie i nierzadko właśnie dzięki temu oczarowywał, choć dysponował prostymi, nieszczególnie oryginalnymi scenariuszami (na przykład w "Memento", gdzie bawił się efektem Kuleszowa na niespotykaną dotąd skalę czy w "Dunkierce", gdzie zrezygnował z kreowania postaci głównego bohatera) - ale im dalej, tym coraz wyraźniej spod tych wszystkich warstw zawiłego scenariusza spoziera pustka.
Sceny akcji nakręcone "od tyłu" wyglądają niesamowicie, wprawiają w dziwny stan dyskomfortu i fascynacji, który zna każdy, kto korzystał z atrakcji pokroju Domu do góry nogami w Szymbarku, gdzie mózg odbiera tak niecodzienne sygnały, że próbuje je skorygować, a w konsekwencji zamiast pomóc, utrudnia poruszanie się. Zbliżone zabiegi zostały zastosowane w funkcjonowaniu niepodlegających prawom fizyki pojedynczych przedmiotach (pociągach czy elektrowniach wiatrowych), a nawet we fragmentach ścieżki dźwiękowej i za każdym razem wrażenie jest piorunujące, tyle tylko, że krótkotrwałe, bo niemal wszystko, co dzieje się pomiędzy tymi wysokobudżetowymi iluzjami okazuje się niezbyt zajmujące, a momentami wręcz nudne, bo sprowadzone do wielominutowych ekspozycji prowadzonych w monologach drugoplanowych postaci.
Największym problemem "Tenet" zdaje się być to, że Christopher Nolan dokonał głębokiej autorefleksji, zrozumiał w pełni, co definiuje jego styl i jakie jego elementy poruszają publiczność, a dookreślenie odebrało mu możliwość kierowania się instynktem. To dokładnie ten sam mechanizm, który sprawia, że kino klasy B przestaje być rozrywkowe - kiedy po kicz sięga się z premedytacją i z wyrachowaniem wykorzystuje jego schematy, czar pryska (wystarczy porównać nieintencjonalnie nieudane "The Room" Tommy'ego Wiseau z jego niedawnym filmem - "Best F(r)iends"). Nolan popełnia jeszcze jeden fatalny błąd - nie ufa inteligencji widzów. Jedna z bohaterek w którymś momencie rzuca: Nie jesteś tutaj po to, żeby zobaczyć, co się wydarzy, tylko po to, żeby zobaczyć, jak to się wydarzy - aluzja subtelna jak reklama FedEx w "Cast Away: Poza światem"... Co gorsze, skoro Nolan niewiele wymaga od odbiorców filmu i fiksuje się na swoich firmowych zagrywkach, to ostatecznie wychodzi na to, że "Tenet" stworzył przede wszystkim dla siebie samego, a nasza rola sprowadza się do legitymowania tej fanaberii odpowiednią liczbą sprzedanych biletów.
Tenet
Wielka Brytania/USA, 2020
Warner Bros.
Reżyseria: Christopher Nolan
Obsada: John David Washington, Robert Pattinson, Elizabeth Debicki