Nie było zombie-piłkarzy ("Mecz zombie"), nie było zombie-romansu ("Wiecznie żywy"), nie było zombie-nazistów ("Dead Snow") czy zombie... odbytów ("Zombie Ass: Toilet of the Dead"). Był krótki wstęp i błyskawiczne rozwinięcie niczym w "Nocy żywych trupów", złudne poczucie bezpieczeństwa w przez chwilę odciętej od świata enklawie niczym w "Świcie żywych trupów" i brutalne starcia niczym w "Dniu żywych trupów". Koreański reżyser wyciągnąć esencję z koncepcji mistrza i prekursora gatunku, co zarazem zapewniło mu sukces i stało się przekleństwem, bo z pustego nawet tak sprawny twórca nie naleje.
Sang-ho ewidentnie czytał recenzje i wziął sobie do serca komplementy. Wiedział, że umiejętność konstruowania wielowymiarowych postaci, a także realistyczne, brutalne starcia to jego największe atuty, więc w drugiej części od początku gra właśnie tymi dwiema kartami i przegrywa niemal każde rozdanie z krupierem, który ograł już niejednego, a na imię mu Syndrom Sequela.
Jeżeli skromny, niskobudżetowy film okazał się przebojem (a "Train to Busan" zarobiło prawie sto milionów dolarów przy kosztach poniżej dziewięciu milionów) to zgodnie z prawidłami druga część powinna być droższa, większa, bardziej wybuchowa i dokładnie każdy element sukcesu poprzedniczki powinien zostać wyolbrzymiony do maksimum. Dlatego po dziesięciu minutach seansu mamy już za sobą dwa dramaty rodzinne, a ten drugi wzmocniony wysokimi dźwiękami wyciskających łzy wiolonczel; dlatego nie ma kilku wagonów, tylko ogromny okręt i postapokaliptyczne miasto, a w nim obowiązkowi źli ludzie, którzy w realiach bezprawia okazują się jeszcze gorsi niż zombie; dlatego też częściej raczeni jesteśmy przerysowanymi postaciami rodem z włoskich podróbek "Mad Maxa" czy gry "Fallout".
Z jednej strony można by uznać, że Yeon Sang-ho w obydwu "Train to Busan" na równi powiela klisze zakorzenione w horrorach o reanimowanych trupach, z drugiej klisza kliszy nie jest równa i o ile naśladowanie mistrzów pokroju Romero wyszło na dobre, o tyle tym razem dostajemy niezbyt interesującą kopię sztampowych sequeli, które wychodziły prosto na rynek wideo. Dramatyczna historia rodzinna żebrze o choćby jedną łzę, ale jest irytująco płytka i niedorzeczna (na tym etapie upowszechnienia wirusa wszyscy powinni już wiedzieć, że ugryzienie oznacza przemianę i nikt nie może mieć pretensji do drugiej osoby o to, że nie ratowała zainfekowanego członka rodziny), zombie to tylko konieczny dodatek, który zdaje się wręcz ciążyć reżyserowi, a w dodatku efekty komputerowe wykorzystywane na przykład w scenach pościgów wyglądają jak tanie kadry studia The Asylum. Ostatecznie właściwie wszystko, co można było w pierwowzorze zepsuć, reżyser obrócił w perzynę i może rozczarowanie nie byłoby aż tak wielkie, gdyby nie to, że wcześniej pokazał się jako sprawny filmowiec z ciekawą wizją i ogromną empatią dla swoich bohaterów i bohaterek.
Yeon Sang-ho nie miał szerokiego pola do manewru - w filmie sprzed czterech lat wykorzystał wszystkie zasoby, jakimi dysponował, ale odurzony sukcesem, nie potrafił zrezygnować z dojnej krowy. "Peninsula" ostatecznie okazuje się trudnym do strawienia rozczarowaniem, a łzawy finał wypełniony pociągnięciami smyczków i pojedynczymi uderzeniami w klawiaturę fortepianu nadaje mu charakter jednego z najbardziej lukrowanych filmów o zombie w historii kina.
Train to Busan 2: Peninsula
Korea Południowa, 2020
Next Entertainment World
Reżyseria: Yeon Sang-ho
Obsada: Gang Dong-Won, Lee Jung-hyun, Lee Re