W pandemicznych czasach krąży wśród zespołów żarcik o tym, że odkąd nie grają koncertów, wreszcie zaczynają zarabiać i chociaż jest w tym kilkanaście kilogramów ziaren prawdy, dla wielu tęsknota za sceną okazała się znacznie dotkliwsza niż tęsknota za godziwą wypłatą. Duh - fikcyjny zespół z "Uncle Peckerhead" - zmobilizowany jest do tego stopnia, że przed pierwszą trasą całe trio porzuca dotychczasowe, znienawidzone prace i wszystko stawia na jedną kartę. Nie trzeba mieć żadnej wiedzy na temat funkcjonowania tej branży czy niezależnej sceny, by przewidzieć, co ich wkrótce czeka - rychła klęska.
Duh mierzy się ze stereotypowymi problemami, ale wyolbrzymionymi do karykaturalnego stopnia. Są okropne kluby, których widok niemalże doprowadza do samoistnego powstania nowej technologii - odczuwania zapachu w trakcie seansu i nie jest to zapach przyjemny; są okropni dźwiękowcy traktujący zespoły jak przeszkodę do uzyskania perfekcyjnego brzmienia w spelunie, której akustyka nawet Korteza zmieniłaby w projekt noise'owy; są pazerni, zakłamani promotorzy, dla których ustalenia sprzed koncertu istnieją tylko po to, by je łamać; są też nikomu nieznane zespoły, których ego urasta do gargantuicznych rozmiarów tylko dlatego, bo ich nazwa znajduje się na szczycie plakatu (a przy okazji grają emocjonalny, zaangażowany i pretensjonalny post-hardcore). Kiedy jednak desperacja doprowadza do tego, że Judy, Mel i Max ruszają w trasę pojazdem tytułowego, zupełnie im obcego wujka Peckerheada, nagle staje przed nimi bardzo niestandardowy problem - wycieczka z demonicznym kanibalem.
Demonicznym, bo chociaż na pozór to potulny pan w średnim wieku, co noc przeobraża się w nieludzkie stworzenie, ale swoich nie rusza, a wręcz zaprzyjaźnia się z nimi i wdaje się w osobiste rozmowy na tematy związane chociażby z życiem erotycznym czy... egzystencją człowieka. Zapytany o smak tych, których spożywa, opowiada: Niektórzy ludzie smakują jak psie gówno, inni jak arbuzowy sorbet, na co gitarzysta zespołu odpiera: To metafora obrazująca całą ludzkość. Jak nie trudno się domyślić, proporcje komedii do horroru nie są równie - zdaje się zresztą, że dzisiaj niewielu potrafi znaleźć idealną równowagę pomiędzy tymi dwoma składnikami na wzór "Martwego zła 2" czy "Re-Animatora" - i chociaż krew tryska na prawo i lewo, tu i ówdzie można zobaczyć oderwane głowy czy zwisające kręgosłupy, "Uncle Peckerhead" najczęściej przypomina ciepłą, rodzinną komedię.
Można wręcz pokusić się o porównanie do "Green Book", również nakręconego na bazie prastarego schematu, ale tego, którego celem jest wyżebranie Oscara. W obydwu tour manager i artyści najpierw się nie dogadują, stopniowo poznajemy ich i obserwujemy rodzącą się przyjaźń, a w trzecim akcie następuje kryzys i... finały wprawdzie nie pokrywają się, ale obydwa na swoje sposoby są szablonowe i w całej swoje przewidywalności satysfakcjonujące.
"Uncle Peckerhead" będzie bez porównania zabawniejszym i bardziej rozrywkowym filmem dla tych osób, które trasy koncertowe albo przynajmniej pojedyncze, małe koncerty w lokalnych klubach znają z doświadczenia i dostrzegą ich zniekształcone odbicie w obrazie Matthew Johna Lawrence'a. W przeciwnym razie to po prostu kolejny komedio-horror z kilkoma niezłymi efektami specjalnymi i dużą ilością krwi. Przyjemny, ale niedorównujący klaskom pokroju "Rabid Grannies", "Piekielnego motelu" czy drugiej części "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną".
Uncle Peckerhead
USA, 2020
Subtle T-Rex
Reżyseria: Matthew John Lawrence
Obsada: Chet Siegel, David Littleton, Jeff Riddle