Pierwsza scena slashera wiadomo jaka musi być - szybkie morderstwo przypadkowej osoby, które przykuje uwagę. W "Furiach" ukazane w najbardziej sztampowy z możliwych sposobów - kobieta biegnie przez las, potyka się, zabójca ze zniekształconą twarzą bierze zamach i... nagle okazuje się, że to nie będzie jeden z tych filmów, które naśladują "Piątek trzynastego", a raczej jeden z tych filmów, które napawają się samoświadomością i umiejętnym demaskowaniem klisz. Pojawia się drugi morderca, zabija pierwszego i zabiera dziewczynę. Wiadomo już, że będzie inaczej, ale nie wiadomo jeszcze, czy interesująco, bo puszczanie oka do widzów stało się tak powszechne, że zaczyna przypominać nerwowy tik.
W kolejnych minutach jedna klisza zastępuje drugą - kolejne kobiety trafiają do feralnego lasu nie w ramach letniego obozu albo zakrapianej imprezy, są porywane, a następnie zmuszone do walki o przetrwanie, czyli nowa wariacja wokół "Hrabiego Zarowa", a przecież ledwie tydzień temu do polskich kin trafiło "Polowanie" Craiga Zobela. Odczytywanie i rozszyfrowywanie z czasem stają się natręctwami (zwłaszcza jeżeli jesteście horrorowymi maniakami), a jedyna szansa na to, żeby zakończyć seans bez rozżalenia to zmiana własnego nastawienia. Zaprzestanie analiz, uwolnienie się od natarczywego szukania porównań i oddanie biegowi wydarzeń, bo chociaż "Furie" nie są sztuką na wysokim poziomie, to jako wyrób rzemieślniczy potrafią dostarczyć satysfakcjonującej dawki rozrywki.
Na korzyść filmu przemawia ciekawa sceneria - niby znowu las, a jednak zupełnie inny, wysuszony, pełen pozbawionych kory drzew, wyblakły, chłodny i zionący śmiercią na każdym jednym kadrze. Taki zabieg pozwala stworzyć wyjątkową atmosferę, bliższą grozy niż beztroskim wakacjom przerwanym przez leśną zmorę. Brutalne, krwawe morderstwa, kipiące od gore sceny z urywanymi rękoma, eksplodującymi głowami, łyżeczkowanymi gałkami ocznymi czy ręczną wiertarką przeszywającą ofiarę na wylot nabierają dzięki temu powagi, a nie trudno sobie wyobrazić, że dokładnie te same akty przemocy w "Koszmarze z ulicy Wiązów" albo w "W lesie dziś nie zaśnie nikt" nabrałyby komediowego charakteru.
Z czasem wychodzi na jaw, że oku puszczonemu przez D'Aquino nie towarzyszy figlarny uśmieszek, lecz kamienny wyraz twarzy. "Furie" przy niekrytych inspiracjach przeszłością slasheru, pozostają filmem śmiertelnie poważnym, co ma zarówno wady, jak i zalety. Do tych pierwszych zaliczyć można romantyzowane ukazanie epilepsji głównej bohaterki (tutaj wygląda to na kilkuminutowe zapadnięcie w sen), sztucznie pompowaną dramaturgię (zwłaszcza przez wysokie dźwięki instrumentów smyczkowych w kluczowych momentach) albo kiepski finał z niepotrzebną ekspozycją motywów czarnych charakterów oraz... z duchem. Do drugich ciężki, gęsty nastrój rodem z "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną" (a przynajmniej któregoś z sequeli).
Wtórność łatwiej wybaczyć horrorowi pozbawionemu ambicji, trudniej takiemu, którego twórcy zaczynają żonglować znanymi motywami, ale co rusz kolejne piłeczki spadają i odbijają się od desek. "Furie" to właśnie takie przedstawienie i chociaż autorowi może być to nie w smak, najciekawsze momenty jego sztuki to te, kiedy powija mu się noga. Nie zmarnujecie przed ekranami czasu, ale lepiej spędzicie go na kanapie we własnym mieszkaniu, niż w sali kinowej, do której zwłaszcza dzisiaj, w dobie pandemii, wchodzi się jak do świątyni filmu.
Furie
Tytuł oryginalny: The Furies
Australia/Zjednoczone Emiraty Arabskie, 2019
The Film Distillery
Reżyseria: Tony D'Aquino
Obsada: Airlie Dodds, Linda Ngo, Taylor Ferguson