O ile o filmach twórcy "Toksycznego mściciela" czy "Napromieniowanej klasy" mówi się jako pozbawionych budżetu z zamierzoną przesadą, o tyle I.G.G. Faktycznie dysponuje znikomymi środkami i widać to w każdej z sześćdziesięciu pięciu minut "Crazy World". Polskim widzom może być zresztą znane "Kto zabił kapitana Alexa?" sprzed dziesięciu lat, które pojawiało się u nas na kilku przeglądach, a powstało w umyśle tego samego szalonego reżysera, producenta, scenarzysty, operatora kamery i montażysty w jednym. Całkowity budżet prawdopodobnie najpopularniejszego obrazu Wakaliwood wynosił... dwieście dolarów i był ostatecznym dowodem na to, że naprawdę każdy, przy odpowiedniej dawce determinacji, może nakręcić film.
"Crazy World" prawdopodobnie było jeszcze tańsze. I.G.G. sięgnął po sprawdzone środki i ponownie zaprosił samouków kung-fu z własnej szkółki, raz jeszcze skorzystał z efektów nie tyle specjalnych, co "specjalnej troski" i pewnie ponownie całość składał do kupy na wysłużonym komputerze-potworze Frankensteina złożonym z części wyciągniętych ze złomu, a w dodatku w chatce z betonu i blachy, którą z dumą prezentował tuż przed seansem. "Crazy World" jest tak bardzo DIY, że bardziej już się nie da, ale przede wszystkim jest to także kino ekstremalnie rozrywkowe, o ile potraficie docenić niedorzeczne i absurdalne poczucie humoru.
Zainteresowanie tym egzotycznym wybrykiem okazało się całkiem duże, w szczytowym momencie transmisję obserwowało ponad tysiąc osiemset osób (dla porównania - "Electric Swan" oglądało o pięćset osób mniej), ale im dalej, tym publiczność coraz szybciej się wykruszała, co jest zrozumiałe, bo w pewnym sensie takie filmy mają charakter "elitarny". Tylko elita tandety i szlamu może docenić efekty komputerowe niewyglądające nawet jak z minionej epoki, ale jak z zupełnie innej rzeczywistości, najbliższe chyba domowym wygłupom z oprogramowaniem typu Ardour albo Blender. Tylko ci ludzi docenią także czarne poczucie humoru obejmujące na przykład sceny aresztu i zniewolenia osób, które nielegalnie oglądały "Rambo" albo "Hobbs i Shaw" (i przykute do ściany krzyczą, że wcale tego nie żałują) albo główny wątek fabularny - porywanie dzieci i wykorzystywanie ich do magicznych rytuałów... Dla przypomnienia - Uganda to kraj, gdzie działa Armia Bożego Oporu nagminnie wcielająca do swoich szeregów dzieci-żołnierzy, o Idim Aminie nawet nie wspominając.
Nie wszystkim będą w smak i forma, i treść "Crazy World", a nawet śmiem twierdzić, że mało komu będą, ale dla garstki wyznawców filmu klasy Z Nabwana I.G.G. Przygotował ucztę jakiej jeszcze nie widzieli. Swojsko mogą poczuć się osoby, które pożywiają się "złymi filmami" na seansach z lektorami organizowanych przez VHS Hell, gdzie zadaniem osoby z mikrofonem nie jest odczytywanie przetłumaczonych linii dialogowych, a raczej komentowanie czy wręcz tworzenie wątków, których w filmie w ogóle nie ma. W "Crazy World" wykorzystano podobny zbieg przy użyciu popularnych w Ugandzie "video jokers", co dodatkowo wzmacnia wrażenie, że mamy do czynienia z dziełem wymykającym się wszelkim klasyfikacjom, stworzonym mocą jedynych dwóch składników, które do kręcenia filmu są niezbędne - determinacji i pasji.
Chociaż "Crazy World" nie jest filmem nowym (w Ugandzie można było go zobaczyć już sześć lat temu) i miał nawet internetową premierę (w 2016 roku), przed wyświetleniem podczas We Are One 2020 musiał uchodzić za tytuł kompletnie nieznany (na IMDb doczekał się dwudziestu ośmiu ocen). Kiedy przed seansem sprawdziłem datę produkcji, miałem poczucie, że wybranie takiego filmu obniża rangę festiwalu, sprawia, że jest raczej pozbawionym prestiżu zbiorem odrzutów, ale po obejrzeniu "Crazy World" nie mam wątpliwości - dobrze, że takie perełki zostają wyciągane i dostają drugie życie. Pewnie gdyby nie ta okazja, nikt by już o tym majstersztyku kiczu i tandety nie usłyszał.
Crazy World
Uganda, 2014
Wakaliwood
Reżyseria: Nabwana I.G.G.
Obsada: Mukiibi Alex, Kirabo Beatrice, Kayibaare Fausitah