Pierwszą fabularną produkcję zaprezentował Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji - czterdziestominutowego "Elektrycznego łabędzia" greckiej reżyserki, Konstantiny Kotzamani, która jest jeszcze przed pełnometrażowym debiutem, a już udowodniła, że ma świetne oko (ona i Roman Kasseroller, autor pięknych, przygaszonych zdjęć), niebanalne pomysły (jest także autorką scenariusza) i potrafi je przedstawić jednocześnie w subtelny oraz dosadny sposób.
Akcję osadziła w Buenos Aires, gdzie jeden z wieżowców z niewyjaśnionych przyczyn zaczyna się poruszać, co w bogaczach z najwyższych pięter budzi strach przed upadkiem, a w ludziach zamieszkujących piwnicę, parter i kilka pięter wyżej lęk przed utonięciem. Realizacja pomysłu nie jest jednak tak surrealistyczna, jak można by się po tym krótkim opisie spodziewać (a przynajmniej przed samym finałem), Kotzamani ma konkretną treść do przekazania i nie zamierza jej rozcieńczać w zagadkowych kadrach czy domysłach (choć może nieco przesadziła, dekonstruując fabułę w krótkiej wiadomości przed seansem - analizę lepiej zostawić widzom i nie obawiać się, że nie zrozumieją). Budynek, w którym rozgrywają się niemal wszystkie wydarzenia przypomina postawiony do pionu pociąg ze "Snowpiercer", gdzie obowiązuje rozgraniczenie pomiędzy pogardzającymi sobą klasami, a łączą je jedynie strach przed upadkiem oraz niezadowolenie z sytuacji, w jakiej się znajdują.
Magiczny realizm Kotzamani oparty jest na przyziemnych doświadczeniach i jej dwuletnim pobycie w Argentynie. Któregoś dnia została zaczepiona w parku przez chińskich turystów i zapytana, czy łabędź z pobliskiego stawu jest elektryczny, podobnie jak w ich rodzimej miejscowości. W rzeczywistości reżyserki takie pytanie nie mogłoby nawet paść, podobnie jak w naszej, bo przecież nie podejrzewamy pospolitego ptactwa o pełnienie roli zrobotyzowanych ozdób. Ta kulturowa (czy technologiczna) przepaść uświadomiła twórczyni, jak bardzo perspektywa osób znajdujących się w tym samym miejscu (chociażby w wieżowcu) może się różnić i właściwie jedynym, co po seansie "Electric Swan" rozczarowuje jest brak kolejnych czterdziestu minut, bo dodanie kilku wątków czy rozbudowanie istniejących wydaje się wcale nietrudnym zadaniem i śmiało można by się pokusić o pełen metraż.
Zwłaszcza dziwna, tajemnicza, ale też skrywająca element nadnaturalny relacja pomiędzy odgrywanym przez Juana Carlosa Aduviriego cieciem a nowobogacką, chłodną i prowokującą nastolatką wykreowaną przez Elisę Massino potrafi zafascynować. To postacie zwyczajne, jakby wyciągnięte wprost z sąsiedztwa, a zarazem skrywające coś bardziej niejednoznacznego. Trochę jak agent Cooper i Audrey Horne w "Twin Peaks", co zresztą doskonale wpisuje się w aurę wzbudzającą skojarzenia z filmami Davida Lyncha.
Pierwszy film wyświetlany w ramach We Are One to pierwszy dowód na to, że internetowe festiwale są potrzebne. Nigdy nie zastąpią tych kinowych i sądząc po programie, nie było nawet takich intencji, ale to niepowtarzalna szansa na zapoznanie się z produkcjami, do których w innym wypadku trudno byłoby dotrzeć.
Electric Swan
Francja/Grecja/Argentyna, 2019
Ecce Films
Reżyseria: Konstantina Kotzamani
Obsada: Juan Carlos Aduviri, Nelly Prince, Elisa Massino
Więcej informacji na temat festiwal We Are One znajdziecie TUTAJ