Pierwsze minuty poświęcono uwiarygodnianiu Hemswortha w roli klasycznego twardziela (dzisiaj mamy ich już niewielu, ale w latach 80. i na początku 90. to właśnie oni wyznaczali standardy dla kina akcji). To typ Stallone'a czy Schwarzeneggera, który nie dość, że potrafi zabić za pomocą dowolnego przedmiotu, to jeszcze robi to z takim luzem, że Jeffrey Lebowski wypada przy nim na sztywniaka. Grany przez niego Tyler Rake po przebudzeniu z piwem w dłoni, skacze z klifu i natychmiast przechodzi do podwodnej medytacji, nawet nie mrugnie, kiedy ktoś przystawia mu pistolet do głowy, ale w życiu nie skrzywdziłby dziecka czy kobiety. Ot, chodzący stereotyp.
Pobłażliwość kończy się jednak wraz z inaugurującą festiwal przemocy sceną walki. Widać, że Hemsworth przeszedł solidny trening, a w post-wickowej rzeczywistości szerokie kadry, ograniczenie trzęsienia kamery i maksymalny realizm to już punkty obowiązkowe. Dla Sama Hargrave'a "Ocalenie" jest reżyserskim debiutem, ale odpowiadał wcześniej za sceny kaskaderskie, a także współtworzył choreografie walk między innymi w "Atomic Blonde", "Deadpool 2" czy wielu produkcjach Marvel Studios i całe to bogate doświadczenie umiejętnie wykorzystał.
Z jednej strony jego stylowi bardzo blisko do ciężkich przepraw Johna Wicka - czuć, jak dużym wysiłkiem jest dla Rake'a pokonywanie kolejnych przeciwników, jak traci siły, szuka chwil na regenerację - z drugiej pełnymi garściami czerpie z dorobku klasyki Hong Kongu z filmami z Jackiem Chanem na czele i bynajmniej nie mam na myśli poczucia humoru, ale obszerne wykorzystanie scenografii. Każdy przedmiot, każdy pojazd czy każda postronna osoba mogą stać się celowym lub przypadkowym elementem akcji, co pozwala na płynne przejścia pomiędzy planami i zwiększenie dynamiki. Znając sympatię współczesnych widzów do długich ujęć, Hargrave ucieka się także do zabiegu znanego chociażby z koreańskiego "The Villainess" - wydłuża sceny w sztuczny sposób, za pomocą mikrocięć i efektów specjalnych. Niełatwo zrealizować taki montaż wiarygodnie, ale nauka nie poszła w las - sceny akcji wyróżniają "Tyler Rake: Ocalenie" na tle konkurencji.
Sceny akcji i właściwie tylko to, bo sama historia jest od początku do końca pretekstowa i bez znaczenia. Chybione byłoby nawet napisanie, że forma przerosła treść, bo nie da się przerosnąć czegoś, czego po prostu nie ma. Może to być zaskoczeniem, za scenariusz odpowiada przecież Joe Russo (ten od dwóch ostatnich części "Avengers"), ale nie może być zarzutem. Lepiej zachować prostą fabułę skoncentrowaną na wątku zemsty, porwania, ochrony kogoś słabszego niż silić się na płytką dramaturgię (co odebrało parę chociażby ostatniemu wcieleniu Rambo) czy przewidywalne zwrotu akcji (sequele Borune'a).
Środek "Ocalenia" - kiedy pada więcej słów od wystrzałów - to jego jedyna słabość. Tak się kręci popcornowe filmy akcji, które niekoniecznie sprawdziłyby się na dużym ekranie, ale dostarczają znacznie więcej emocji niż pokazy umiejętności świetnego, choć otoczonego amatorami Scotta Adkinsa (jednego z najbardziej niedocenionych talentów w branży) w tanich filmach emitowanych zazwyczaj późnym wieczorem na stacji TV Puls. Takich produkcji od początku można było od Netflixa oczekiwać i oby był to początek nowej passy.
Tyler Rake: Ocalenie
Tytuł oryginalny: Extraction
USA, 2020
AGBO
Reżyseria: Sam Hargrave
Obsada: Chris Hemsworth, Golshifteh Farahani, David Harbour