Wielu osób pewnie wcale to nie ruszy, Bloodshot to w końcu nie Batman i nie Spider-Man, żeby nieudana ekranizacja jego losów mogła wzburzyć szersze grono odbiorców. W Polsce komiksy Valianta na dobre rozgościły się dopiero półtora roku temu, dzięki wydawnictwu Kboom i wciąż są pozycjami niszowymi, ale jeżeli czytaliście wstęp do tego świata w postaci "Walecznych", pasjonujące losy X-O Manowar czy właśnie dramatyczną historię Bloodshota, doskonale wiecie, jak wyjątkowy materiał trafił w ręce scenarzystów Erica Heisserera i Jeffa Wadlowa.
Można było zresztą oczekiwać po nich adaptacji na wysokim poziomie, pierwszy napisał przecież "Nowy początek", drugi sequel "Kick-Ass", więc w prognozach rodziła się nadzieja na coś głęboko zakorzenionego w kinie superbohaterskim, a jednocześnie zawierającego dodatkowe przesłanie. Ostatecznie wygrały jednak pomysły rodem z mniej popularnych scenariuszy obydwu - "Oszukać przeznaczenie 5", "Nie otwieraj oczu", "Prawdy czy wyzwania" albo "Wyspy fantazji", co w połączeniu z niedoświadczonym reżyserem (Dave Wilson ma na koncie jeszcze tylko jeden odcinek "Miłość, śmierć i roboty") poskutkowało filmem, który w szranki może stanąć co najwyżej z "X-Men: Ostatni bastion", "Spider-Man 3" czy innymi niezbyt udanymi komiksowymi produkcjami z pierwszej dekady XXI wieku.
Pół godziny wystarczy, żeby zawiodło wszystko, co w tego rodzaju filmach może zawieść. Sceny akcji przywołują nieaktualny standard, który - wydawać by się mogło - "John Wick" na stałe zmienił, ale Wilson najwyraźniej przespał odrodzenie choreografii scen walk i zmianę dogmatu w przedstawianiu akcji na ekranie. Zwolnione tempo, ogromna ilość cięć, trzęsąca się kamera, duże zbliżenia i wszelkie inne dostępne środki maskujące to, co akurat dzieje się na ekranie na szczęście wypadły z obiegu i trudno nie odnieść wrażenie, że wracanie do nich to otwieranie krypty z hollywoodzkimi niewypałami.
Klisz w tych trzydziestu minutach jest znacznie więcej - szalony czarny charakter w stylu Jokera dokonujący nikczemnych czynów z akompaniamentem skocznego przeboju w tle; szemrana korporacja współpracująca z rządem; mroczne origin story; "kobieta w lodówce"; zemsta jako główny motor napędowy protagonisty; nawet czerstwe poczucie humoru. W połowie filmu dokonana zostaje wprawdzie sprytna i w założeniu znakomita wolta, która mogłaby stanowić satysfakcjonujące odkupienie, ale za fabularnym zwrotem akcji nie idzie zwrot narracyjny i ostatecznie jedna klisza zmienia się w drugą, a szkoda, bo zmarnowano okazję na samoświadomy przewrót przypominający to, czym "Krzyk" był dla slasherów.
Toporny Vin Diesel po raz kolejny odgrywający dokładnie tę sama postać, w którą wciela się przez niemal całą swoją karierę (jego najbardziej oryginalna rola to Groot w "Strażnikach Galaktyki") i ograniczenia wynikające z kategorii PG-13 to dodatkowe mankamenty ściągające "Bloodshot" do poziomu przeciętności, a przecież wystarczyło sięgnąć po materiał z komiksów Jeffa Lemire'a i zamiast na popcornową rozrywkę skazaną na przegraną w szrankach z produkcjami Marvel Studios czy nawet DCEU, postawić na kameralny film z postaciami z krwi i kości oraz zwięzłą, ale efektowną akcją (na wzór chociażby "Logan").
Filmowe uniwersum Valiant Comics zaczęło marnie, ale jeszcze nie wyzionęło ducha. Co ciekawe, prawdopodobnie Diesel nie wróci do roli Bloodshota - Paramount Pictures wykupiło już prawa do serii "Harbinger", a zza kulis dochodzą głosy, że także heros o aparycji japońskiej flagi jest na ich celowniku. Wiele wskazuje więc na to, że wkrótce dostaniemy jeden z najszybszych rebootów w historii kina i chyba nikt nie będzie miał o to żalu.
Bloodshot
USA, 2020
Sony Pictures Entertainment
Reżyseria: Dave Wilson
Obsada: Vin Diesel, Eiza González, Sam Heughan