Ani Fowler, ani producenci raczej się tym nie przejmą, bo zamieszanie wokół "Sonic. Szybki jak błyskawica" okazało się najlepszą możliwą reklamą, co w rezultacie pozwoliło pobić rekord najlepszego otwarcia filmu nakręconego na podstawie gry w Stanach Zjednoczoncyh. O ile jednak chociażby ubiegłoroczny "Pokémon: Detektyw Pikachu" podjął wysiłek opowiedzenia świeżej historii, zamiast tej znanej z mainstreamu; wykreował fantastyczny, unikalny świat i znalazł złoty środek pomiędzy zadowoleniem fandomu a uniknięciem hermetyczności, o tyle symbol firmy Sega otrzymał zaledwie schematyczne kino familijne po drobnym liftingu.
Już pospiesznie zarysowany wstęp wypada płasko i wtórnie. W oryginale Sonic przyszedł na świat w miasteczku Hardly w Nebrasce, miał matkę, pięć sióstr i wiódł skromne, ale szczęśliwe życie - wdzięczny materiał do przeniesienia na realia kinowe, ale duet scenarzystów Patrick Casey i Josh Miller przez całe życie pisał proste historyjki (chociażby stereotypową amerykańską komedię "Szalony akademik"), więc tym razem postanowili zabłysnąć i przemienili bohaterskiego jeża w kosmitę, a w dodatku wychowuje go... wielka sowa. Od dawna nie grałem w Sonica, a w dodatku nie grałem we wszystkie z około siedemdziesięciu gier, w których występuje zarówno on, jak i szereg innych postaci, więc dla pewności dokładnie przeszukałem internet i okazuje się, że sowa-matka została wymyślona wyłącznie na potrzeby tego filmu. Po co? Żeby więź została przerwana już po dziesięciu minutach, a sztucznie pompowany dramat chwycił za gardło.
Problemem nie jest to, ze twórcy daleko odeszli od materiału źródłowego, a raczej zastąpienie go kliszą, która od tego pierwszego wyżebranego wzruszenia jest czytelna aż do ostatniej minuty. Wiadomo, że w kolejnych scenach poznamy życie Sonica na Ziemi, że wpadnie w tarapaty i będzie musiał skorzystać z pomocy człowieka, z którym najpierw będzie się ścierał, ale później zawiąże się między nimi bliska przyjaźń, że właśnie wtedy czarny charakter prawie go zabije, ale ostatecznie wszystko skończy się dobrze. To nie jest spoiler, to plan, który wraca na reżyserskie biurka od lat 80., a twórcy "Sonic. Szybki jak błyskawica" realizują go punkt po punkcie.
Na szczęście są w tej swojej odtwórczości przynajmniej sprawni i poza nieudanym wstępem, spisują się jako wyrobnicy lekkiego, przyjemnego kina dla całych rodzin. Jedynym, co wybija się ponad przeciętność jest Jim Carrey w roli czarnego charakteru - doktora Eggmana. To jego najbardziej udana kreacja przynajmniej od dekady, przerysowana i szalona podobnie jak postacie, z których znany jest najbardziej - Maska, Ace Ventura czy Lloyd Christmas. Scena tańca w laboratorium to natychmiastowy klasyk, podobnie jak odśpiewanie Jefferson Airplane w "Telemaniaku" czy "monolog" na sali sądowej w "Kłamcy, kłamcy". Carrey kradnie każdą jedną sekundę, całkowicie miażdżąc dobrotliwych do zrzygania Sonica oraz jego partnera Toma Wachowskiego (James Marsden).
Jak na ekranizację gry wideo jest nieźle, a to i tak więcej niż zazwyczaj. Strach przed rozgniewanym fandomem zrobiłem jednak swoje, czego rezultatem jest wtórne kino familijne, które może będzie bawić dzieci, ale dorosłych raczej wynudzi. Z jednej strony można się więc cieszyć, że kolejna kultowa seria nie została zniszczona przez Hollywood, z drugiej szkoda, że kryteria dla tego rodzaju produkcji są już do tego stopnia zaniżone, że do szczęścia wystarczy schematyczny średniak.
Sonic. Szybki jak błyskawica
Tytuł oryginalny: Sonic the Hedgehog
USA, 2020
Paramount Pictures
Reżyseria: Jeff Fowler
Obsada: Ben Schwartz, James Marsden, Jim Carrey