Utrwalanie gatunkowych klisz to cecha charakterystyczna Jeffa Wadlowa, a najjaśniejszym punktem w jego filmografii jest sequel "Kick-Ass", czyli średnia kontynuacja świetnej ekranizacji komiksu Marka Millara i Johna Romity Juniora. Wygląda na to, że Wadlow utknął w pętli czasowej i nie może wyrwać się z początku XXI wieku, bo właśnie wtedy tandetne historyjki z dreszczykiem i grupą stopniowo eliminowanych młodych ludzi święciły największe sukcesy w kinie. Już jego poprzedni film ("Prawda czy wyzwanie" z 2018 roku) zdawał się wyżynami kiczu, ale "Wyspa fantazji" podnosi poprzeczkę jeszcze wyżej.
Do pewnego stopnia mamy do czynienia właściwie z tym samym filmem, ale w dwóch wariantach. Zwykli ludzie znajdują się w niezwykłych sytuacjach, które najpierw wyglądają na ciekawą rozrywkę, później okazują się morderczą zabawą bliżej nieokreślonych nadnaturalnych mocy. Już u samych fundamentów pomysł jest skrajnie niewiarygodny i pretekstowy, nieporadnie błaga o kilka dreszczy, ale wzdrygać można się co najwyżej z powodu zażenowania.
Dwa najbardziej niedorzeczne elementy scenariusza rywalizują o miano największej głupoty uchwyconej w "Wyspie fantazji". Pierwszy to postacie stworzone od kalki - zadziorna blondynka skrywająca tragiczną historię z przeszłości, niezbyt rozgarnięty twardziel, para nerdów zainteresowanych wyłącznie kobietami i marihuaną, dojrzała kobieta pokutująca za błędne decyzje z przeszłości. Drugi to sytuacje, z jakimi przyjdzie się im mierzyć - prąd wybiórczo rażący swoje ofiary; gloryfikacja bohaterskiej śmierci; tajemnicze wizje; rozczochrany szaleniec, który okazuje się jedynym zaznajomionym z prawdą... Nie wiem, który razi bardziej, ale bez dwóch zdań ta wybuchowa mieszanka sprawia, że w trakcie seansu pojawiają się fantazje o ucieczce z kina.
Za "sukces" Wadlowa można by uznać odcięcie się od gatunkowych szufladek. Zazwyczaj określenie filmu w taki sposób jest równoznaczne z podkreśleniem jego wyjątkowości i zdolności do unikania etykiet, ale nie w tym przypadku. "Wyspa fantazji" jest po prostu pod każdym względem nieporadna. Chociaż reklamowana jako horror, nie wzbudza ani krzty grozy, właściwie nie ma tutaj krwi, napięcia, nie ma nawet tak banalnego zabiegu, jak jump scare'y. W niektórych opisach umieszczono także dodatkowy kierunek gatunkowy - "horror przygodowy", ale także pod tym względem czeka nas rozczarowanie, bo samo umieszczenie akcji na egzotycznej wyspie i zmuszenie grupy bohaterów do przemierzania jej z mapą w ręku w końcowych scenach to zdecydowanie za mało. Nie muszę chyba dodawać, że po cechach dramatycznych także nie ma śladu, co stawia tę wersję "Wyspy fantazji" znacznie niżej niż dzisiaj nieco tandetny, ale wciąż rozrywkowy serialowy pierwowzór z lat 70.
Być może Wadlow miał ambicje, by pokazać to, co Andriej Tarkowski pozostawił poza wzrokiem widzów w "Stalkerze", czyli faktycznie spełnione życzenia w tajemniczym miejscu o dziwacznych właściwościach, ale refleksji nad ludzką duchowością próżno tutaj szukać. Udałoby się ten film uratować, gdyby jego bohaterami były postacie z osobowościami, gdyby faktycznie musiały konfrontować się z ukrytymi pragnieniami, do których nikt nigdy nie chce się przyznawać, a nawet gdyby nie przesadzono ze zdecydowanie zbyt dużą liczbą niewiarygodnych zwrotów akcji czy metrażem przekraczającym standardowe półtorej godziny. Wadlow wciąż pozostaje czarną owcą Blumhouse Productions, a co gorsze, tak tanie filmy (budżet Wyspy fatnazji to zaledwie siedem milionów dolarów) szybko przynoszą zysk, więc najprawdopodobniej jeszcze nie jeden koszmarek tego typu trafi na duży ekran.
Wyspa fantazji
Tytuł oryginalny: Fantasy Island
USA, 2020
Blumhouse Productions
Reżyseria: Jeff Wadlow
Obsada: Lucy Hale, Maggie Q, Portia Doubleday