Losy Harleen Frances Quinzel przez te blisko trzy dekady toczyły się w bardzo różnych kierunkach, bywała zła do szpiku kości, bywała antybohaterką, ale członkinią Ptaków Nocy po raz pierwszy stała się dopiero teraz.
W komiksie założycielkami były Black Canary i Oracle vel była Batgirl vel Barbara Gordon vel córka komisarza Gordona. Zmiany w stosunku do oryginału są liczne i to nie tylko w składzie drużyny, ale również w wyglądzie poszczególnych postaci - Black Canary nie jest już białą blondynką, Renee Montoya (również stworzona na potrzeby animacji z lat 90.) zbliża się do emerytury, a Cassandra Cain nie jest wyszkoloną mistrzynią sztuk walki. Najbliżej oryginału jest Huntress, ale nie ma to większego znaczenia, bo przecież Ptaki Nocy to nie Liga Sprawiedliwości, X-Men czy Fantastyczna Czwórka, a przed premierą filmu rzadko pojawiały się głosy sprzeciwu. Ptaki Nocy to raczej ekwiwalent Strażników Galaktyki, których przed 2014 rokiem znali tylko komiksowi nerdzi (swoją drogą również z zupełnie innego składu) i podobnie jak ekipie ze stajni Marvela, wyszło im to na dobre. Ale najpierw o tym, co nie wyszło.
Cathy Yan uległa najprostszemu sposobowi pokazywania szaleństwa swojej głównej postaci i przyjęła konwencję teledysku, co zresztą było zmorą także "Legionu samobójców", gdzie Margot Robbie po raz pierwszy wcieliła się w Harley Quinn. Tym razem nie jest to może aż tak nachalne, ale liczne pauzy, w trakcie których ogromne, krzykliwe napisy naświetlają pomniejsze wątki fabularne albo wizja wywołana mocnym ciosem w głowę, w której Quinn wciela się w Marilyn Monroe w słynnej scenie z "Mężczyźni wolą blondynki" są zupełnie niepotrzebne.
Druga bolączka filmu to sound design, element równie ważny, co ruch kamery, kompozycja kadru czy nawet samo odegranie roli, choć przez brak wizualnej manifestacji często niezauważany. Dobrze dobrana muzyka służy za znakomity element narracyjny, które może zdradzać emocje bez użycia słów (na tym w końcu opierało się kino nieme). Nie zawsze musi to być oryginalna ścieżka dźwiękowa, czego filmy Quentina Tarantino są najlepszym dowodem, ale kompilacja kilku przebojów Doja Cat, Megan Thee Stallion czy Halsey w odstępie zaledwie kilku minut nie ma siły tworzenia nastroju, raczej siłę irytowania widzów.
Można by się przyczepić jeszcze do pretekstowej fabuły, ale akurat ten element broni Renee Montoya (Rosie Perez) - policjantka przedstawiona jako zamrożona w kliszy filmów z lat 80. i rzucająca niemalże cytatami z podróbek "Zabójczej broni". Nie tylko ona, ale też cały film zdaje się być zbudowany na podobnych fundamentach. Historia ledwo trzyma się kupy, opatrzono ją kategorią R, choć krwi i przemocy jest niewiele (trzydzieści pięć lat temu uznano by, że to ilość standardowa), a główny zły to szaleniec, dla którego nie sposób znaleźć choćby odrobinę empatii. Ewana McGregora w roli Black Mask dopadła niestety ta sama klątwa, co Jessego Eisenberga - obydwaj są bardziej marnymi kopiami Jokera, niż swoimi komiksowymi pierwowzorami - ale Cathy Yan tak rozłożyła akcenty, że nie ma to większego znaczenia. To nie jest opowieść o walce dobra ze złem (nawciąganą Harley Quinn atakującą policjantów trudno nazwać "dobrą"), to opowieść o tym, co znalazło się w tytule - emancypacji.
Panowie, zanim zaczniecie przewracać oczami, dodam, że nie ma tutaj niepotrzebnego patosu, nie ma nieco na siłę wywoływanego momentu "girl power" (jak chociażby w słynnej scenie z "Avengers: Koniec gry"), nie ma też pastwienia się nad tymi paskudnymi facetami. Harley Quinn usamodzielnia się i staje na nogi po rozstaniu z Jokerem, którego na ekranie w ogóle nie ma, ale nie odcięcie się od toksycznej relacji i nowy świat bez jeszcze przed chwilą bliskiej osoby są w centrum scenariusza, tylko wewnętrzna przemiana. Yen wplata do tego drobne smaczki, które mogły przyjść do głowy tylko kobiecie, na przykład Quinn w trakcie pojedynku proponuje zmagającej się z niesfornymi włosami Black Canary gumkę, a już po starciu drużyna wymienia się komentarzami pokroju: Jak udaje ci się podnosić tak wysoko nogę w rurkach? Drobiazgi, a jednak sprawiają, że mniej w tym filmie superbohaterstwa, więcej po prostu bohaterstwa.
Na plus koniecznie trzeba odnotować także angaż Jona Valery, jednego z nielicznych koordynatorów scen walk w Hollywood, którzy wiedzą, jak "sprzedać" pojedynek przed kamerami. Wystarczy zresztą dodać, że pracował na planie między innymi pierwszego i trzeciego "Johna Wicka" czy "Atomic Blonde". W odróżnieniu od tych dwóch tytułów, tym razem nie położono nacisku na realizm (stawanie do pojedynku z wrotkami na stopach to pewna przegrana), a na widowisko i właśnie tym "Ptaki Nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn)" przede wszystkim jest - solidnym kinem akcji z kobietami w rolach głównych.
Harley Quinn może nie jest tak szalona i nieobliczalna, jak Deadpool, a pozostałe Ptaki Nocy nie mają wystarczająco interesujących osobowości (i czasu ekranowego), by przebić się przez jej charyzmę, ale w DCEU tylko "Shazam!" i ewentualnie "Wonder Woman" są równie rozrywkowymi filmami. Cathy Yan nakręciła prostą historię przypominającą kino sensacyjne sprzed trzech dekad, ale włożyła w to tyle serca, że blisko dwie godziny mijają błyskawicznie i chciałoby się zobaczyć więcej.
Ptaki Nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn)
Tytuł oryginalny: Birds of Prey: And the Fantabulous Emancipation of One Harley Quinn
USA, 2020
DC Entertainment
Reżyseria: Cathy Yan
Obsada: Margot Robbie, Rosie Perez, Mary Elizabeth Winstead