Często pokutuje błędne przekonanie jakoby Jacob Ludwig Karl Grimm oraz Wilhelm Karl Grimm byli autorami "Jasia i Małgosi" oraz szeregu innych baśni, choć w rzeczywistości zajmowali się raczej spisywaniem ich i kolekcjonowaniem. Akurat tę historię Wilhelm usłyszał po raz pierwszy od swojej przyszłej żony, Dortchen Wild, jednak w nieco innej wersji niż ostatecznie opublikowana (na przykład zła macocha była w tym wydaniu biologiczną matką tytułowych bohaterów), co z miejsca postawiło Oza Perkinsa w korzystnej sytuacji, bo nie ma jednolitego pierwowzoru, którego musiałby się kurczowo trzymać (nie ma też fandomu, który rozliczałby go z ewentualnych zmian), z czego zresztą bez zahamowań skorzystał.
Perkins ma na koncie zaledwie trzy filmy, ale każdy z nich to małe arcydzieło, niespiesznie snute historie z pogranicza rzeczywistości i snu (czy raczej koszmaru) o dopracowanej co do najmniejszego drobiazgu oprawie audiowizualnej. "Zło we mnie", "I Am the Pretty Thing That Lives in the House" i zdaje się, że również "Małgosię i Jasia" łączy jeszcze jedno - publiczność w przytłaczającej mierze odrzuciła tę konwencję jako zbyt ospałą, skrzętnie ukrywającą treść i pozostawiającą za dużo miejsca na domysły, przykładającą zbyt wielką wagę do formy. Nowy film pokazuje jednak wyraźniej, na czym w istocie może polegać problem - Perkins sięga po śmiałe środki artystyczne, a jednocześnie nakłada je na popkulturowe klisze, co w rezultacie zamiast łączyć zwolenników jednego i drugiego, pozostawia wrażenie niespełnionej obietnicy.
Prawdopodobnie zdemaskowałem już siebie jako sympatyka twórczości Oza Perkinsa, ale dodam więcej - uważam, że to wybitny umysł, który przegrywa walkę przede wszystkim ze współcześnie dominującym sposobem odbioru filmów, przypominającym raczej odbiór literatury, bo skoncentrowanym wyłącznie na treści. Półtorej godzinny obraz stworzony na bazie zajmującej zaledwie kilka stron baśni jest z takiej perspektywy z góry skazany na przegraną. Wystarczy jednak sięgnąć po bliską Perkinsowi twórczość Alfreda Hitchocka (chociażby dlatego, że jego ojciec, Anthony Perkins, wcielił się w Normana Batesa w "Psychozie"), by odnaleźć inny punk widzenia. Mistrz suspensu nie ekranizował przecież Bułhakowa czy Kafki, lecz proste kryminały spod znaku literatury lotniskowej. Éric Rohmer w obronie Hitchcocka szedł nawet o krok dalej i twierdził, że Dostojewski czy angielscy powieściopisarze sami zajmowali się popularnymi tematami, które zyskały godność literacką jedynie za sprawą kunsztu, jaki im nadawali. Oz Perkins wykazuje się porównywalnym kunsztem, a zadanie miał o tyle trudniejsze, że każdy doskonale zna zakończenie baśni o Jasiu i Małgosi, więc to droga do finału musiała czymś zafascynować.
Tymi fascynującymi elementami są drobiazgowość w doborze scenografii, kostiumów, rekwizytów, kadrowaniu, "rysowaniu" bardzo wyraźnych i symetrycznych linii za pomocą postaci, przedmiotów i budynków, a także wyjątkowo zdynamizowane tło akustyczne czasami pogrążające salę kinową w całkowitej ciszy albo zmuszające do wsłuchiwania się w wyszeptywane dialogi, a kiedy indziej przytłaczające syntezatorowymi akordami Robina Couderta (znanego lepiej jako Rob). "Małgosię i Jasia" od pierwszej do ostatniej sekundy ogląda się z zapartym tchem, to kompleksowe i intensywne doznanie dla zmysłów, przygotowane ze smakiem, w dobrym tonie i bez kabotyńskich zapędów. Wrażenie jest tym większe, że jeżeli rozebrać tę baśń do samego szkieletu, okaże się, że mamy do czynienia z kobietą o kanibalistycznych preferencjach, która chce pożreć dwoje dzieci, a bez brutalności i bezpośredniości na ekranie - znanych chociażby z "Cannibal Holocaust" - łatwo o tym zapomnieć.
Zamiana miejsc rodzeństwa w tytule nie jest tylko symboliczna - jak to zazwyczaj bywa u Perkinsa, na ekranie dominują kobiety, a każda z ich kreacji jest przejmująca, świetnie odegrana i oparta o relację duetu. Emma Roberts i Kiernan Shipka w "Złu we mnie", Ruth Wilson i Paula Prentiss w "I Am the Pretty Thing That Lives in the House" i teraz Sophia Lillis (znana z "Tego") oraz Alice Krige (znana z "Silent Hill"), ale akurat usytuowana w centrum wydarzeń więź pomiędzy Małgosią a czarownicą jest najbardziej autorskim i intrygującym pomysłem przedstawionym w filmie, więc szczegółów nie zdradzę. Jedyne, co odrobinę irytuje, to wewnętrzny monolog Małgosi komentującej wydarzenia przedstawione na ekranie. Perkins stosował to już wcześniej, ale dotąd z większą subtelnością i ze skutecznym zakamuflowaniem ekspozycyjnych właściwości poprowadzonej w ten sposób narracji.
Perkins wspominał przy kilku okazjach, że widzi w baśniach spisanych przez braci Grimm potencjał na stworzenie nowego filmowego uniwersum, co nie jest wprawdzie pomysłem nowym, ale w niskobudżetowym (a więc niosącym niskie ryzyko finansowe) wydaniu z wyraźną nutką grozy mogłoby powtórzyć sukces świata stworzonego wokół "Obecności" Jamesa Wana. Pytanie tylko, czy znajdzie się wystarczająco szerokie grono odbiorców dla filmów, które nie terroryzują widzów z taką zawziętością, jak "Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii", nie szokują jak "Hagazussa" i nie mają ukrytego przesłania jak "The Nightingale". "Małgosia i Jaś" to prosty film, a jednak rzuca wielkie wyzwanie zachęcające do spoglądania poza treść. Wyzwanie, które zdecydowanie warto podjąć.
Małgosia i Jaś
Tytuł oryginalny: Gretel & Hansel
Irlandia/Kanada/USA, 2020
Orion Pictures
Reżyseria: Oz Perkins
Obsada: Sophia Lillis, Alice Krige, Jessica De Gouw