W 1986 roku ukazał się film "Bez odwrotu" ("No Retreat, No Surrender"), w którym nastoletni adept karate pobierał lekcje u ducha Bruce'a Lee po to, by w finale pokonać niebezpiecznego rosyjskiego kickboksera granego przez wówczas jeszcze anonimowego Jean-Claude'a Van Damme'a. Wiele łączy tę historię z "Jojo Rabbit" - tutaj także mamy wyimaginowanego idola dysponującego kompetencjami, których faktycznie nie miał (Bruce Lee nigdy nie trenował karate) i to jego autorytet pozwala przełamywać codzienne trudności.
Młody Jojo (Roman Griffin Davis) dokonał wprawdzie mniej popularnego wyboru i jako drogowskaz postawił przed sobą Führera (Taika Waititi), ale relacja mistrz-uczeń wygląda bardzo podobnie i przez pierwsze dwadzieścia minut można odnieść wrażenie, że to będzie właśnie taki film - lekka, nieco absurdalna i nieco tandetna komedia przepełniona gagami, ze wzruszającym finałem, w którym główny bohater pokona przeciwności losu i wyciśnie z widzów kilka łez. Waititi dał się jednak poznać w "Co robimy w ukryciu" i w "Thor: Ragnarok" jako sprawny żongler podsuwający publiczności tropy czy konwencje tylko po to, by wzmocnić nadciągającą zmianę tonu. W przypadku "Jojo Rabbit" zabieg ten działa ze zdwojoną siłą, bo przemiana ma skrajny charakter - śmieszny film o dziesięcioletnim naziście nagle staje się poruszającym dramatem o bardzo uniwersalnym charakterze.
Mieli ciała pokryte łuskami, rogi i ogony, spali zawieszeni do góry nogami, a sterował nimi sam diabeł - to aryjska fantazja na temat Żydów, z jednej strony przerysowana, dzisiaj zasługująca wyłącznie na kpiny; z drugiej nie trzeba długo szukać w internecie, by przekonać się, że w podobne niedorzeczności faktycznie kiedyś wierzono. Nie trzeba też długo szukać, by natrafić na mniej fantazyjne, ale równie krzywdzące uprzedzenia związane z wyznawcami islamu, osobami homoseksualnymi czy osobami ciemnoskórymi. Zazwyczaj przemawia przez nie strach przed nieznanym, który często pryska po zastąpieniu wykrzykiwanego w tłumie hasła osobą z krwi i kości, wcale nie tak bardzo inną od nas samych. Dla Jojo kimś takim jest Elsa (Thomasin McKenzie) i trudno o lepszy symbol pojednania ponad podziałami niż przyjaźń wytresowanego nazisty z Żydówką.
Wydarzenia w "Jojo Rabbit" przedstawione są wyłącznie z perspektywy dziecka, wystylizowane nieco na obraz Wesa Andersona, utrzymane w duchu bildungsroman, co pozwala uniknąć moralizatorstwa i nadmiernego naświetlenia ostatecznie dość banalnego, ale jednak wciąż potrzebnego przesłania równościowego. Podział na "dobrych" i "złych" jest oczywisty, a poza garstką zasłuchanych w Konkwiście 88 degeneratów nikomu dzisiaj nie trzeba tłumaczyć, dlaczego praktyki nazistów były jednoznacznie naganne. Nie taki komunikat Waititi chce przekazać i nie próbuje też (a na pewno znajdą się tacy, którzy wytoczą podobne zarzuty) żartować z holokaustu czy okrucieństw wojny. Stara się raczej niedawno zdobytą dzięki współpracy z Marvel Studios popularność przekuć na wymowną deklarację: Make love, not war. Chciałoby się dodać, że to przecież trywializm, ale wystarczyć przejrzeć nagłówki, posłuchać słów przywódców niektórych państw czy religii, by natychmiast stało się jasne, że powtórka z empatii jest w 2020 roku konieczna, a odrobinę niedorzeczna satyra może mieć znacznie większe szanse dotarcia do mas niż poważny film dokumentalny albo dziennikarski reportaż.
Jojo Rabbit
Czechy/Nowa Zelandia/USA, 2019
TSG Entertainment
Reżyseria: Taika Waititi
Obsada: Roman Griffin Davis, Thomasin McKenzie, Scarlett Johansson