Zapowiadało się nie najgorzej. Zwiastun zmontowano na wzór typowy dla arthouse'owych filmów grozy, z obowiązkowymi gwałtownymi pociągnięciami za struny skrzypiec w tle (podobnie, jak w przypadku "Hereditary" czy "Midsommar") i chociaż biła od niego odtwórczość czy wręcz pozoranctwo, dobre wrażenie pomagała stworzyć przewijająca się przez ekran obsada - Andrea Riseborough (tytułowa bohaterka "Mandy"), Demián Bichir ("Nienawistna ósemka"), John Cho (Hikaru Sulu w najnowszych kinowych odsłonach "Star Trek"), Betty Gilpin (zapaśniczka Dzwon Wolności z "Glow") czy Lin Shaye (obowiązkowa straszna staruszka znana z "Naznaczonego"). Wystarczy jednak kilka minut, by czar prysnął, a nieporadny, pełen wybojów scenariusz Nicolasa Pesce'a zaczął irytować.
Niespełna trzydziestoletni reżyser wydawał się dobrym wyborem na wybawcę serii, jego "Oczy matki" z 2016 roku to skromny i nastrojowy film grozy, a to właśnie te cechy sprawiły, że pierwsze "Ju-on" Takashiego Shimizu nigdy nie zostały doścignięte przez kolejne wersje i kontynuacje. Niestety każda z decyzji podjętych przy odświeżaniu pomysłu okazała się fatalna w skutkach. Przede wszystkim zupełnie niepotrzebny jest wątek japoński. Skoro mamy do czynienia z rebootem, po co wracać do nawiedzonego domu z pierwszej części? Po co zaczynać od umniejszającego wiarygodność elementu przemieszczania się klątwy przez Pacyfik na pokładzie samolotu, zamiast rozpoczęcia od razu na amerykańskiej ziemi?
Dałoby się tę decyzję zrozumieć, gdyby Pesce'owi zależało na zachowaniu elementów sztandarowych dla j-horroru, czyli obecności yuurei jako antagonistki (bladej, długowłosej kobiety-ducha), terroryzowania ofiar nawet w pełnym świetle, ale bez uciekania się do tanich jump scare'ów i nader wszystko kishotenketsu - charakterystycznego dla Dalekiego Wschodu opowiadania historii w czterech aktach, bez nastawienia na konflikt. Faktycznie kieruje nim raczej zniewolenie przez mitologię "Klątwy" i obawy przed niechęcią fanów. Scenariusz podzielił na klasyczne dla zachodnich obrazów trzy akty napędzane konfliktem, swoje postacie wepchnął w ponure pomieszczenia, gdzie nieustannie coś wyskakuje z cienia i - co najgorsze - zrezygnował z odpowiednika Kayako Saeki na rzecz zombie-podobnego zbiorowego przeciwnika. To nie są chybione wybory wyłącznie w porównaniu z pierwowzorem z 2002 roku, to po prostu stworzenie sztampowego, do bólu odtwórczego horroru pozbawionego krzty tożsamości.
Klątwą Pescego zdaje się być cofnięcie w czasie do początku wieku wraz z jego bohaterami i bohaterkami - "The Grudge: Klątwa" przypomina marne koszmarki pokroju "Drogi bez powrotu", "Oszukać przeznaczenie", "Gothiki" czy "Walentynek", wszystkie tworzone od kalki. W 2020 roku jest to tym bardziej trudne do przełknięcia, bo "To my", "Lighthouse", "Midsommar", a nawet bardziej konwencjonalne "Dziewczyna z trzeciego piętra" albo odrodzone "Halloween" wyznaczyły dla kina grozy znacznie ambitniejszy kurs, z którego nie warto zawracać dla kilku lichych jump scare'ów.
The Grudge: Klątwa
Tytuł oryginalny: The Grudge
USA, 2020
Screen Gems
Reżyseria: Nicolas Pesce
Obsada: Andrea Riseborough, Demián Bichir, John Cho