Dokarmianie fanów sprawdziło się świetnie w przypadku "Avengers: Koniec gry". Zwieńczenie wieloletniego projektu Marvela hołdem dla komiksowo-kinowych nerdów stworzono ze smakiem (chociaż czasami był to smak wyłącznie popcornu), a także zostawiając odrobinę miejsca na deser w postaci dalszych losów bohaterów i bohaterek MCU. Pomysł sprawdził się, więc najwyraźniej Disney postanowił zastosować go na innej wielkiej marce pod swoimi skrzydłami, która w ostatnim czasie choć wciąż przynosiła zyski, to jednak odbierana była dość chłodno. Tym razem nie udało się.
"Skywalker. Odrodzenie" to doświadczenie przypominające doznania towarzyszące bohaterom "Wielkiego żarcia" Marco Ferreriego, którzy postanawiają popełnić samobójstwo poprzez przejedzenie. J.J. Abrams wraz z Disneyem przez dwie i pół godziny podsuwają kolejne łyżeczki pełne sentymentu, gościnnych występów, niedomkniętych wątków i nawiązań, a w dodatku żerują na słabościach fanów i w ramach psychologicznego terroru szepczą: Za Luke'a, za Leię, za Hana i tak dalej. Efekt jest taki, że w finale chce się od tego wszystkiego rzygać.
Fabuła trzeciej części trzeciej trylogii "Gwiezdnych wojen" kręci się wokół prastarej dyskusji pedagogicznej - geny czy wychowanie? Czy kształtuje nas to, co dostajemy w spadku po rodzicach, czy środowisko, w jakim dorastamy? Dzisiaj uważa się, że wszystko po trochu, ale przecież w takim podejściu za mało jest dramatyzmu, więc najprostszym zabiegiem jest ukazanie genów jako przegniłych, rzucających klątwę i otoczenia jako pełnego miłości i ciepła, które umożliwiają pokonanie nieszczęsnego losu... Wątek przerabiany dziesiątki razy, jeden z najbardziej wysłużonych schematów, a tym samym niebudujących napięcia, jakimi posługuje się Hollywood. Takie jest całe "Skywalker. Odrodzenie" - niby coś się na ekranie dzieje, ale nie ma to żadnego znaczenia.
Wizje, zmarli przemawiający zza grobu, przeczucia, pozorowane śmierci albo wyczuwanie czyjejś śmierci z drugiego końca galaktyki - aż roi się tutaj od podobnych banałów i to do tego stopnia, że w wielkim finale bezradna publiczność w zapełnionej po brzegi sali nie mogła dłużej powstrzymywać tłamszonego od kilkunastu minut śmiechu, a - jak sądzę - nie o taki efekt chodziło twórcom, gdy postanowili uśmiercić ważną dla całej trylogii postać. Jedną z nielicznych zalet tego filmu jest muzyka Johna Williamsa, w której wszystkie znane motywy powracają, choć często w zupełnie nowych wykonaniach, a w dodatku towarzyszą nam niemal w każdej minucie seansu. Przypomina to wręcz koncert zakończony kadencją wielką i szkoda tylko, że istnieje tak duży dysonans pomiędzy pięknym finałem muzycznym a paskudnym, przydługim, przypominającym zwieńczenie "Władcy pierścieni" pożegnaniem z bohaterami i bohaterkami tej sagi.
Wszyto, co dało się zniszczyć w tej kosmicznej telenoweli zostało popisowo zrujnowane. Oby wyciągnięto z tego właściwie wnioski i zamiast forsować kolejne filmy rozgrywające się w świecie "Gwiezdnych wojen", pozwolić widzom zatęsknić, znaleźć nową formułę, a jak będzie trzeba, to po prostu pozwolić tej historii skonać... ale akurat na ostatnie z tych rozwiązań chciwość nigdy nie pozwoli.
Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie
Tytuł oryginalny: Star Wars: Episode IX - The Rise of Skywalker
USA, 2019
Lucasfilm
Reżyseria: J.J. Abrams
Obsada: Adam Driver, Daisy Ridley, Billie Lourd