Gwoli ścisłości - do szerszej dystrybucji film trafił dopiero 25 lutego 1970 roku, ale 16 grudnia wcześniejszego roku odbyła się jego skromna premiera w Nowym Jorku. Ówczesny Mr. Universe nie wspomina jednak tamtych wydarzeń z sentymentem, nie jest zadowolony ze swojego pierwszego filmu i próżno szukać w sieci wspomnień dzisiaj siedemdziesięciodwuletniego aktora z planu, choć o wielu innych obrazach ze swoim udziałem opowiada ochoczo i z soczystymi detalami.
Trudno się dziwić, Schwarzenegger został przemianowany na Arnolda Stronga, a jego dialogi zastąpione dubbingiem pozbawionym charakterystycznego akcentu (wtedy znacznie silniejszego, o czym można było się przekonać na wydaniu DVD "Herkulesa"). Pozytywnie nastawiony pozostaje natomiast reżyser, Arthur Allan Seidelman, który przyznaje, że choć jego główny bohater pracował na planie wyjątkowo ciężko, to nie wróżył mu kariery aktorskiej. Ilość przeszkód i specyfika Hollywood wydawały się nie do pokonania. Seidelman ma również świadomość, że nie stworzył obrazu wybitnego, ale zapytany w wywiadzie dla HuffPost o dziedzictwo "Herkulesa w Nowym Jorku", bez wahania odpowiedział: Dziedzictwem tego filmu jest Arnold Schwarzenegger.
Seidelman i Schwarzenegger stworzyli film niedorzeczny, ale niesłusznie za tę niedorzeczność krytykowany. Dość wspomnieć, że pierwotnie na tytuł wybrano "Hercules Goes Bananas", a całość z założenia miała mieć pastiszowy charakter. Walka Herkulesa z facetem w tanim stroju niedźwiedzia Grizzly (wydającego dźwięki dzikiej pantery) nie jest z tej perspektywy pokazem twórczej niemocy, a raczej wyrazem specyficznego, "czerstwego" poczucia humoru, podobnie pościg gangsterów za rydwanem czy Olimp zobrazowany tak, jakby stroje i scenografię stworzono na potrzeby spektaklu Teatru Telewizji Polskiej. Większym problemem jest powściągliwość, bo poza tymi kilkoma najbardziej spektakularnymi scenami, "Herkules w Nowym Jorku" naszpikowany jest nudnymi dialogami oscylującymi wokół dwóch motywów - grecko-austriackiemu pół-bogowi czegoś się zabrania, na co ten odpowiada: Jestem Herkules i robi swoje albo wymienia się zachwyty i niedowierzania na widok jego siły. Na plus można zaliczyć z kolei te dialogi, w których Herkules przypomina Draxa ze "Strażników galaktyki" - kiedy pada na przykład: Zamknij dziób na kłódkę, on z pełną powagą odpiera: Nie mam kłódki.
"Herkules w Nowym Jorku" kosztował trzysta tysięcy dolarów, to niezależny, skromny film klasy B i na nic więcej nie został upozorowany, choć z perspektywy pięćdziesięciu lat okazuje się jednocześnie metahistorią odtwórcy głównej roli, który jeszcze długo musiał walczyć o swoje. Zajęło mu całe trzynaście lat zanim nadarzyła się idealna okazja, zanim znalazł się ktoś, kto potrzebowałby do głównej roli właśnie osiłka o dziwnym akcencie i obsadził go jako Conana Barbarzyńcę. Kontekst ma tutaj kluczowe znaczenie. Bez niego debiut Schwarzeneggera nadaje się co najwyżej na seans podczas imprezy z grupą przyjaciół, ale jeżeli spojrzeć na "Herkulesa w Nowym Jorku" przez pryzmat biografii Austriaka, trudno o lepiej udokumentowane ziszczenie "amerykańskiego snu".
Herkules w Nowym Jorku
Tytuł oryginalny: Hercules in New York
USA, 1969
RAF Industries
Reżyseria: Arthur Allan Seidelman
Obsada: Arnold Schwarzenegger, Arnold Stang, Deborah Loomis