Czas i miejsce akcji - to wszystko, co film Sophiii Takal ma wspólnego z obchodzącym w tym roku czterdziestopięciolecie klasykiem Boba Clarka, uznawanym za jeden z pierwszym slasherów w historii kina (choć on sam wolał go nazywać horrorem psychologicznym). Jest świąteczny okres, jest uniwersytecki kampus i są dziewczyny z bractwa, ale na tym podobieństwa się kończą. Więcej punktów wspólnych można znaleźć pomiędzy "Piątkiem trzynastego", a dziesiątkami innych slasherów rozgrywających się podczas letniego obozu, więc wybór akurat takiego tytułu i nazywanie tego filmu remakiem są zupełnie niepotrzebną pożywką dla horrorowych nerdów, którzy automatycznie podporządkują swoje opinie rezultatowi porównań... A ten musi być dla obrazu Takal niekorzystny.
Być może reżyserka zdecydowała się na taki krok z premedytacją. "Czarne święta" z 1974 roku ustanowiły gatunkowy kanon, były główną inspiracją dla Johna Carpentera przy tworzeniu "Halloween", a tym samym właściwie dla każdego, kto parał się slasherowym rzemiosłem. To stąd wziął się kult final girl i to tutaj kobiety otrzymały role ofiar, a mężczyźni morderców. W "Czarnych świętach" z tego roku bynajmniej nie doszło do zamiany miejsc, ale powiedzonko chłopaki będą chłopakami, które ma usprawiedliwiać wszelkie atawistyczne zachowania samców zostaje podważone. Mordują faceci, ale to już nie jest takie fajne, tajemnicze czy wręcz romantyczne.
Ciekawa perspektywa, na pewno potrzebna i nawet gdyby dla niektórych osób okazała się ideologicznie niezbyt interesująca, mogłaby zaowocować przynajmniej oryginalnym scenariuszem. W tym właśnie problem - Takal zachowuje się dokładnie tak samo, jak jedna z jej bohaterek, stereotypowa, niemalże przerysowana Kris (Aleyse Shannon) o radykalnie feministycznych poglądach. Co jednak dla postaci jest po prostu częścią wykreowanej osobowości, reżyserce nie do końca przystaje, o ile faktycznie przyświeca jej idea stworzenia kina gatunkowego z przesłaniem, a nie czysta propaganda. Mniejsza o to, czy byłaby to propaganda kojarzona z lewą, czy z prawą sceną polityki, ideologiczna nachalność jest irytująca niezależnie od poglądów.
Takal do tego stopnia zależało na tym, aby jej przemyślenia na temat "Czarnych świąt" zobaczyło jak najwięcej osób, że zabiegała o kategorię wiekową PG-13, co samo w sobie nie musi być niekorzystne - "Naznaczony", "Wrota do piekieł" czy "Ciche miejsce" również uznano za odpowiednie dla trzynastoletniej publiczności, a jednak są to udane filmy grozy. Reżyserkę motywował jednak zasięg, a nie wizja artystyczna, co zaowocowało niemal całkowitym wycięciem obecności krwi na ekranie i zastąpieniem jej czarną mazią, a to w konsekwencji wprowadziło niedorzeczny element nadnaturalny. Rezultat przypomina film klasy N, czyli jeden z tych, które miały potencjał i stały za nimi ciekawe pomysły, ale ostatecznie nadają się jedynie na zapychacze katalogu Netflixa.
Nie ma w "Czarnych świętach" choćby jednego zwrotu akcji - to, co na samym początku zostaje przedstawione jako dobre jest takie do samego końca, a to, co złe niemalże zaciera dłonie i rechocze jak postać z kreskówki. Jedyne, co ratuje ten film to świetnie oddany świąteczny klimat. Forma odrobinę łagodzi kiepsko zwerbalizowaną treść i chociaż po wyjściu z kina trudno znaleźć w myślach więcej pozytywów, sam seans okazuje się całkiem przyjemny. Tylko tyle.
Czarne święta
Tytuł oryginalny: Black Christmas
USA, 2019
Blumhouse Productions
Reżyseria: Sophia Takal
Obsada: Imogen Poots, Aleyse Shannon, Lily Donoghue