"Najlepsi z najlepszych" to jeden z klasyków, które nigdy nie schodzą z telewizyjnych ramówek (dzisiaj raczej stacji TV Puls czy TV6, ze dwadzieścia lat temu Polsatu czy TVN-u), choć nie da się znaleźć żadnych rzeczowych argumentów przemawiających za jego nieśmiertelnością. Jako film z 1989 roku, który ze skromnym budżetem w wysokości pięciu milionów dolarów próbował zaskarbić sobie serca ogromnej publiczności wciąż żywo zainteresowanej poczynaniami Jean-Claude'a Van Damme'a czy Chucka Norrisa, skumulował wszelkie schematy charakterystyczne dla mijającej dekady i może dlatego tak potężnie oddziałuje na sentyment widzów wychowanych w latach 90.
Nostalgia wylewa się z ekranu w ogromnych ilościach. Ubrania głównych bohaterów, muzyka Jima Capaldiego (współtwórcy Traffic i współpracownika Hendrixa czy Claptona, tutaj w bardziej komercyjnym wydaniu), dane osobowe każdego z zawodników przechowywane na dyskietkach, a nawet to nieustanne wytykanie podobieństw do "Rocky'ego" zdecydowanie bliższe widowiskowej "czwórki" z Ivanem Drago niż dramatycznej "jedynki" - wszystkie te elementy dla osób w wieku koło trzydziestki muszą być bliskie, może nawet wzruszające, ale czy mogą trafić w gusta kogoś, kto podobnych wspomnień nie ma? Zdecydowanie nie. "Najlepsi z najlepszych" to film skazany na powolne odchodzenie w niepamięć, bo pozbawiony kontekstu natychmiast traci jakąkolwiek wartość.
Po latach do rangi jeszcze bardziej nieznośnej, uosabiającej wszelkie cechy stereotypowych wyborców Donalda Trumpa, urasta postać Travisa Brickley'a (granego przez przedwcześnie zmarłego Chrisa Penna) - samozwańczego kowboja z Miami zainteresowanego przede wszystkim wulgarnym podrywem i jedzeniem białego mężczyzny, a w dodatku reagującego na widok Azjaty konsumującego ryż gniewem tak irracjonalnym, że aż nakazuje mu rzucanie wyzwisk - od żółtków po komentowanie rozmiaru penisa. Pod koniec z jakiegoś powodu reżyser Robert Radler (choć tak naprawdę niewiele miał tu do powiedzenia) nakazuje nam jednak czuć do niego sympatię, ale nie daje innych powodów, jak tylko kilka klepnięć po plecach kolegów z drużyny. Dla równowagi wprowadzona zostaje również Catherine Wade (Sally Kirkland), której płeć zostaje sprowadzona do miana kalectwa, ale umiejętność rozstawiania facetów po kątach potrafi przynieść satysfakcję. Niby niewiele, ale jak na lata 80. i tak całkiem nieźle.
Największą zagadką pozostaje jednak to, kto jest tutaj głównym bohaterem. Przez część filmu wyrasta na niego samotny ojciec borykający się z kontuzją barku, Alex Grady. Postać odgrywana przez dzisiaj niby zapomnianego, ale grywającego w ogromnej ilości filmów (ponad dwadzieścia rocznie) Erica Robertsa to przystojniak, który w finale musi stoczyć dramatyczny bój, tyle że... to wcale nie jest finał filmu. Później na matę wkracza jeszcze Tommy Lee, czyli Phillip Rhee, który de facto jako producent i autor scenariusza (opartego o własne doświadczenia z turnieju z 1980 roku) stworzył tę serię (powstały także trzy sequele). Można odnieść wrażenie, że w zamyśle to Lee miał odegrać pierwsze skrzypce, ale dla wówczas wciąż bardzo białego Hollywood taki ruch był zbyt ryzykownym posunięciem. Pojedynek pomiędzy braćmi Rhee (Simon Rhee to jednooki Dae Han Park) jest w dodatku jedynym, który faktycznie opiera się o elementy sztuk walki i ma przyzwoitą, choć nieszczególnie oryginalną choreografię.
Skoro sceny walk w filmie o turnieju sztuk walk zawodzą, to może chociaż wątki poboczne ratują historię? Bynajmniej, w tym zakresie jest jeszcze fatalniej, a większość z tych scen istnieje tylko po to, żeby "Najlepsi z najlepszych" mogli dosięgnąć pełnego metrażu. Mamy na przykład próbę (w dodatku skuteczną!) wybudzenia syna ze śpiączki łzawą pogaduszką, mamy czarno-białe wspomnienia z tragicznej śmierci brata Tommy'ego, mamy nawet pop-mistycyzm rodem z dalekiej Azji, który w tamtych czasach intensywnie pobudzał fantazję całego Zachodu. Co gorsze, te niedorzeczne momenty nie są nawet specjalnie zabawne i nie emanują kiczem, który po latach ma moc przywracania (albo nadawania) popularności wielu starszym filmom uwielbianym przez młodsze pokolenia jako tak złe, że aż dobre. Jeżeli więc już teraz nie macie słabości do "Najlepszych z najlepszych", nie będziecie mieć jej nigdy, ale co innego trzy sequele z późniejszych lat - tam znajdziecie rozrywkową tandetę w nadmiarze. W 2015 roku Phillip Rhee zapowiadał reboot - do dzisiaj nic z tego nie wyszło i miejmy nadzieję, że nie wyjdzie. Tę kasetę lepiej schować do skarbca i pozostawić jako ślad po zaginionej cywilizacji, może za dwieście-trzysta lat ktoś ponownie ją doceni.
Najlepsi z najlepszych
Tytuł oryginalny: Best of the Best
USA, 1989
The Movie Group
Reżyseria: Robert Radler
Obsada: Eric Roberts, James Earl Jones, Sally Kirkland