Kiedy nastrój robi się wyjątkowo podły, nikt nie próbuje przeciwstawić się, włączając playlistę z dużą ilością przebojów Abby i Bee Gees, nikt nie sięga też - w ramach przeciwwagi - po filmy z Willem Ferrellem. Zamiast tego zwyczajowo obowiązuje pogłębianie przygnębienia za pomocą The Cure albo "Requiem dla snu" i do takich przygniatających pozycji można zaliczyć także "Ekstazę", choć z zupełnie innych powodów.
Begos (wcześniej reżyser niezłego "Almost Human" i nieco mniej udanego "The Mind's Eye") eksploruje inne rewiry ludzkiej niemocy - ten moment, kiedy kumulacja porażek zawodowych i towarzyskich doprowadza do zobojętnienia oraz tendencji autodestrukcyjnych. Dla widzów w doskonałej formie psychicznej taki obraz może być nazbyt egzaltowany, a gdzieś z tyłu głowy może się kołatać najbardziej bezużyteczna rada wymyślona przez ludzkość: Weź się w garść. Każdy, kto nie miał komfortu przeżycia swoich ziemskich dni w raju albo przynajmniej jest wyposażony w odrobinę empatii doskonale jednak wie, że nie tak łatwo wziąć się w garść, a Dezzy (Dora Madison) próbuje dopomóc sobie środkami psychoaktywnymi.
Im więcej kresek w nozdrzach, tym "Ekstaza" coraz wyraźniej rozluźnia więzi ze światem rzeczywistym, co w połączeniu z dużą ilością neonów oraz muzyką między innymi Electric Wizard, Isis czy Deth Crux (fragment koncertu tych ostatnich trafił nawet do filmu) tworzy narkotyczną atmosferę przypominającą "Mandy" albo "Climax". Doskonale pasuje do tej wizji zastosowanie taśmy filmowej 16 mm, dzięki czemu obraz jest bardziej surowy i ziarnisty, a suma tych wszystkich elementów audio-wizualnych sprawia, że nawet jeśli nie przekona was treść "Ekstazy", to trudno będzie nie docenić wykonania. Artystyczny chaos Begosa to wytrawna pożywka dla zmysłów.
Ostatnie trzydzieści minut obraca się w czyste szaleństwo. Poziom porównywalny do finałów pierwszych koncertów The Stooges, kiedy Iggy Pop rozbijał na sobie butelki, zalany krwią prowokował publiczność do konfrontacji i nie uznawał granicy pomiędzy sceną a widownią. W tych momentach ujawnia się także największy mankament filmu - to spektakl jednej aktorki. Kreacja Dory Madison jest imponującym popisem umiejętności żonglowania emocjami, brawurowo zobrazowaną degrengoladą i stopniową przemianą z ofiary w kata. Nie ma niestety w obsadzie nikogo, kto byłby w stanie jej dorównać, a niektóre sceny wprawiają wręcz w zakłopotanie, bo to trochę tak, jakby oglądać dialog prowadzony przez postacie Roberta De Niro i Tommy'ego Wiseau.
"Ekstaza" to punkowe plugastwo chełpiące anarchizm pod najbardziej agresywną postacią, jaką jesteście sobie w stanie wyobrazić. Joe Begos położył duży nacisk na formę, a w konsekwencji łatwo przegapić wysoko mierzącą - ale nie krzyczącą tak głośno, jak obraz - treść. U niektórych widzów może to wywołać wrażenie pretensjonalności, u mnie wywołało poczucie obcowania z plugastwem i nihilizmem, jakiego doświadczałem, odkrywając twórczość Venom, Sex Pistols czy Mayhem w wieku nastoletnim. Jeżeli szukacie podobnych wrażeń, lepie trafić nie mogliście.
Ekstaza
Tytuł oryginalny: Bliss
USA, 2019
Channel 83 Films
Reżyseria: Joe Begos
Obsada: Dora Madison, Tru Collins, Rhys Wakefield