Drugi pełnometrażowy film Johannesa Nyholma wywołuje kilka oczywistych skojarzeń. Rodzice, którzy po tragicznej śmierci dziecka wyruszają na swoistą autoterapię do lasu muszą przywodzić na myśl parę z "Antychrysta" Larsa Von Triera; pętle czasowe wywołujące nieustanne powroty do tego samego momentu to konstrukcja kojarzona z "Dniem świstaka" (choć używana także wcześniej, po raz pierwszy chyba w 1984 roku w anime "Urusei Yatsura 2: Beautiful Dreamer"); a napięcie związane z sadystyczną rozrywką intruzów wchodzących w prywatne życie małżeństwa przypomina "Funny Games".
Te bardzo wyraziste elementy zdominowały swoje filmy i mogą wręcz służyć za skrótowe opisy całych fabuł. Nyholm zdołał jednak połączyć je w taki sposób, że nie tracą mocy, wybrzmiewają w pełni, ale dominuje ponad nimi autorska wizja z pogranicza surrealizmu i prawdziwych zmagań z jedną z najboleśniejszych tragedii, jakie mogą dotknąć człowieka. Okrutnego wydźwięku nabiera to w scenach, kiedy dziwaczne trio wyciągnięte wprost z baśni dla najmłodszych dokonuje wciąż tej samej zbrodni (jeśli sięgnięcie po oryginalne baśnie z XIX wieku, to szybko odkryjecie, że taka interpretacja wcale nie jest odległa od tego, na czym wychowywało się wiele przeszłych pokoleń), a z drugiej strony potrafi wzruszyć, gdy na oczach widzów zostają odegrane dwa mini-spektakle teatru cieni przepełnione symbolizmem, obrazujące niemal cały film po raz kolejny, tym razem nie bawiąc się z konwencją baśni, lecz stając się nią.
Momentami da się tu wyczuć ducha Davida Lyncha, który równie sprawnie tworzy alternatywne rzeczywistości bez dostępu do wysokiego budżetu i bez użycia spektakularnych efektów specjalnych. Różnica jest natomiast taka, że Lyncha można interpretować na nieskończenie wiele sposobów i nigdy nie otrzyma się potwierdzenia, czy wytypowana na najbardziej prawdopodobną koncepcja jest zgodna z zamysłem reżysera (o ile taki w ogóle istnieje). W "Koko-di Koko-da" z kolei temat przewodni szybko zostaje zdefiniowany jako próba uporania się z rozpaczą i utratą bliskiej osoby, próba odnalezienia "życia po życiu". To horror przede wszystkim z perspektywy głównych bohaterów, z perspektywy widza w większym stopniu stanowi przejmujący i przygnębiający dramat.
Kogucik pozostał więc sam z martwą kurką, pochował ją i usypał nad nią mogiłę, potem siadł na mogiłce i rozpaczał póty, póki też nie umarł ze smutku. I nikt już więcej nie pozostał przy życiu. Ten posępny i bezpardonowy cytat nie pochodzi z "Koko-di Koko-da", lecz ze "Śmierci kurki" braci Grimm, ale można odnieść wrażenie, że to właśnie tego rodzaju konkluzje dawnych bajek były dla Nyholma inspiracją. Porwał się na przywrócenie narracji, która kiedyś uchodziła za powszechnie akceptowalną, a dzisiaj mogłaby wywoływać zgorszenie i chociaż bez wątpienia dokonał tego wyłącznie z myślą o widzach dorosłych, w świetnym stylu przypomniał, że przesłanie bajki bez happy endu ma znacznie większy potencjał refleksyjny od banalnego i żyli długi i szczęśliwie.
Koko-di Koko-da
Szwecja/Dania, 2019
Beofilm
Reżyseria: Johannes Nyholm
Obsada: Peter Belli, Leif Edlund, Ylva Gallon