Obraz artykułu Zombieland: Kulki w łeb. Żywe trupy, dziesięć lat później

Zombieland: Kulki w łeb. Żywe trupy, dziesięć lat później

75%

Pierwszy "Zombieland" miał znakomite dwadzieścia minut wstępu, a później przeobraził się w niezbyt oryginalną kopię "Wysypu żywych trupów", którą ratowała jedynie charyzma świetnej obsady. Dekadę później powinno być jeszcze gorzej - żywe trupy faktycznie masowo wysypały się na ekrany kin oraz telewizorów i chociaż one same pozostają nienasycone, widzowie zdążyli się przejść. Niespodziewanie jednak "Kulki w łeb" bardzo dobrze odnajduje się w nowej rzeczywistości.

Ruben Fleischer to reżyser, któremu przeważnie prawie się udaje. "Zombieland" było prawie udanym filmem o zombie, "Gangster Squad. Pogromcy mafii" prawie udanym filmem gangsterskim, a "Venom" prawie udanym filmem o superbohaterach (wyjątkiem jest "30 minut lub mniej" - kompletnie nieudany heist film). Na pewno natomiast udaje mu się znaleźć swoją niszę, bo każdy z tych obrazów ma zagorzałych fanów. Tym razem nie jest może znacznie lepiej, ale na pewno powyżej normy - fabuła nie rozbija się na jednym z i tak łagodnych zakrętów, wątek uczuciowy nie jest forsowany na siłę (wbrew zainteresowaniu publiczności), a większość żartów wywołuje przynajmniej uśmiech.

Scena z filmu "Zombieland: Kulki w łeb". Czwórka osób stoi z palącymi się pochodniami.

Podobnie jak w pierwszej części, tak i tutaj konstrukcja scenariusza przypomina kompilację kilku odcinków komedio-horrorowego serialu. Najpierw mamy konsumpcyjny raj w świecie, w którym nie dość, że towaru jest znacznie więcej niż potencjalnych nabywców, to jeszcze wszystko jest za darmo; później historię uczuciową w postapokaliptycznych realiach; kino drogi; walkę na śmierć i życie w muzeum Elvisa czy hipisowską komunę krzewiącą pacyfizm w Zombielandzie. Wszystko to solidnie pozszywano i przytwierdzono do banalnego, ale nie irytującego wątku ruszenia na pomoc bliskiej osobie, a jedynym, nieskrywanym celem było dostarczenie jak największej ilości rozrywki i cel ten osiągnięto.

 

Największą siłą "Zombieland" pozostają "skecze". Na przykład ten, w którym jedna z bohaterek wymyśla nieistniejący w tym świecie koncept Ubera i zostaje wyśmiana przez towarzyszy albo ten, w którym hipis z gitarą zamiast karabinu próbuje poderwać dziewczynę, przekonując, że to on napisał "Like a Rolling Stone", albo ten, w którym po zamieszkaniu w Białym Domu jeden z bohaterów mianuje siebie prezydentem i ułaskawia Wesley'a Snipesa (co pewnie będzie żartem czytelnym tylko dla osób po trzydziestce). Dorzućmy jeszcze mnóstwo geekowych smaczków (chociażby nazywanie poszczególnych rodzajów zombie na cześć Homera Simpsona, Stephena Hawkinga i T-800 czy czytanie "The Walking Dead" do snu), krótkie wyjaśnienie, jak należy wymawiać nazwę "Portishead" (być może dzięki temu filmowi już nigdy nie usłyszymy o "portiszed") i znakomitą, dodatkową scenę w trakcie napisów, a rezultatem jest nieco czerstwa, ale dzięki temu nawet bardziej urokliwa komedia.

Scena z filmu "Zombieland: Kulki w łeb". Rozmawiający przed domem mężczyźni.

Woody Harrelson jako Tallahassee (ale tak naprawdę jako Woody Harrelson) pozostaje głównym źródłem humorystycznych momentów. W naszym świecie sporo się zmieniło od 2009 roku, w jego poprawność polityczna nigdy nie nastała, więc pozwala sobie na odzywki, które mogłyby uchodzić za obraźliwe (i sądząc po części zachodnich recenzji, tak właśnie zostały odczytane...). Najciekawiej wypada jednak starcie z innym samcem alfa, jego niemalże lustrzanym odbiciem granym przez Luke'a Wilsona - to moment z pogranicza absurdu, który przypomina szalone pomysły Sama Raimiego z czasów "Martwego zła".

 

U Harrelsona zmieniło się niewiele, u reszty bardzo dużo - Emma Stone przed "Zombieland" była niemalże anonimową aktorką, teraz ma na koncie Oscara; Jesse Eisenberg nie zrobił aż tak wielkiej kariery, jak dekadę temu mu wróżono, a ostatnio zrobił wokół siebie najwięcej szumu, wcielając się w Lexa Luthora; z kolei Abigail Breslin jest nie do poznania, bo nie ma już trzynastu, lecz dwadzieścia trzy lata. Niespodziewanie jednak przez tę i tak imponującą galerię osobowości przebija się zupełnie nowa postać - Madison (Zoey Deutch), lukrowana blondynka rozmiłowana w różu i kremach do rąk. Igranie ze stereotypami nie jest dzisiaj dobrze widziane w Hollywood, ale Fleischer korzysta z zawieszenia akcji filmu w czasie i pokazuje, jak "księżniczka" mogłaby się odnaleźć w świecie pozbawionym bieżącej wody i psów mieszczących się w torebce.

Scena z filmu "Zombieland: Kulki w łeb". Trójka osób przy aucie. Kobieta patrzy przez lornetkę.

Drugi "Zombieland" różni się od pierwszego mniej więcej tak samo, jak "Przebudzenie mocy" różni się od "Nowej nadziei", czyli nieznacznie. Rezultat jest natomiast odwrotny - ta sama historia ożywiona po latach przez sprawniejszego w swoim rzemiośle reżysera może zostać zapamiętana z innych powodów niż tylko Bill Murray grający Billa Murraya grającego zombie (choć i ten argument został użyty), a najciekawszym z podejmowanych przez nią tematów jest postapokaliptyczny postmodernizm, czyli dziwaczny zastój, który musiałby spotkać ludzką cywilizację po niemal całkowitym zniwelowaniu potrzeby tworzenia kultury i sztuki na rzecz walki o przetrwanie. Czas nie upłynął tutaj wcale, a dzięki temu widzowie mogą poczuć się znowu jak w 2009 roku z wszelkimi wynikającymi z tego sentymentalnymi zaletami i cringe'owymi wadami.


Zombieland: Kulki w łeb

Tytuł oryginalny: Zombieland: Double Tap

USA, 2019

Columbia Pictures

Reżyseria: Ruben Fleischer

Obsada: Woody Harrelson, Jesse Eisenberg, Emma Stone



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce