Wyobraźcie sobie, że od mniej więcej dekady piszecie i reżyserujecie niskobudżetowe filmy, które trafiają do garstki zainteresowanych indie horrorem widzów. Któregoś dnia fascynacja niemym kinem i otoczenie rodzimego stanu Iowa inspirują was do stworzenia nietypowej historii, gdzie bohaterowie choć mogą, to nie powinni się odzywać, bo mogą przypłacić to życiem. Najpierw widzicie to jako część świata "Cloverfield", później czujecie, że to na tyle mocny scenariusz, by mógł obronić się sam. Ale wtedy studio zatrudnia jakiegoś kolesia z polskim nazwiskiem, by wprowadził zmiany w fabule, a także podjął się reżyserii i cały splendor spływa na niego.
Tak powstało "Ciche miejsce" Johna Krasinskiego, a pechowy duet to Scott Beck i Bryan Woods, choć z drugiej strony aż tak źle na tym nie wyszli, bo i finanse się zgadzają, i ich najnowsze wspólne przedsięwzięcie otrzymało zielone światło na projekcje kinowe. Problem jednak w tym, że bez Krasinskiego panowie niewiele mają do powiedzenia, a ich najnowsze przedsięwzięcie to zlepek klisz i gatunkowych schematów.
Nie każdy współczesny film grozy musi być tak ambitny, jak "Midsommar" czy "To my", na bazie ogranych motywów można wykreować obraz pasjonujący i wciągający, czego dowodami są "Ghostland" albo ostatnia odsłona "Halloween". Beck i Woods nie podjęli jednak nawet tak drobnego wysiłku, w szczątkową fabułą wpletli wątek dziewczyny o tragicznej przeszłości; swoim bohaterom rozkazują na przykład iść środkiem korytarza w kierunku gotowej do wystrzelenia strzelby, choć ewidentnie trzymanie się blisko ścian lub czołganie gwarantują uniknięcie ryzyka utraty życia; robią wszystko, żeby ograbić własny film z choćby krzty wiarygodności, która mogłaby umożliwić zawieszenie niewiary. Apogeum to moment, w którym jedna z bohaterek musi rozwiązać "arcytrudną" zagadkę - odczytać litery zapisane w lustrzanym odbiciu, ale jej mózg z jakiegoś powodu nie jest w stanie przetworzyć informacji bez pomocy lusterka...
Tu i ówdzie pojawiają się zarysy ciekawszych pomysłów - chociażby w finale czy w próbie nakreślenia bardziej refleksyjnego wątku o tym, że nawet pod maskami czasami nosimy kolejne maski - ale zamiast je wyeksponować, duet reżyserski decyduje się na zagrzebanie ich pod grubą warstwą niedorzeczności, miałkości i wtórności. Oprawienie tego wszystkiego w kilka niezłych scen gore to marna rekompensata, tym bardziej, że każda z postaci przed zgonem ciężko pracuje na to, żebyśmy jej nie polubili, a tym samym kibicowali bandzie standardowo poprzebieranych antagonistów - klaunowi, diabłu, duchowi i tak dalej...
Niewiele jest w "Domu strachów" fabuły, niewiele też akcji, raczej zaledwie kilka dreszczy, czyli mniej więcej tyle samo, ile można znaleźć w większości prawdziwych domów strachu i zapomnieć o tym wszystkim chwilę po ich opuszczeniu. Czy warto więc przekraczać próg przybytku stworzonego przez tak dumnie obnoszących się właściwie nie swoim sukcesem scenarzystów? Tylko jeżeli macie słabość do mainstreamowego horroru i dla chwili niezbyt wymagającej rozrywki jesteście w stanie przełknąć scenariusz tak fatalny, że wysłanie Jasona Voorheesa w kosmos wygląda przy nim na całkiem niezły pomysł.
Dom strachów
Tytuł oryginalny: Haunt
USA, 2019
Broken Road Productions
Reżyseria: Scott Beck, Bryan Woods
Obsada: Katie Stevens, Will Brittain, Lauryn Alisa McClain