Przed pokazami na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych niewiele można było o "Panu T." przeczytać, toteż nie miałem na jego temat żadnego wyobrażenia w odróżnieniu od chociażby "Bożego Ciała" czy "Legionów", o których głośno zrobiło się znacznie wcześniej. Muszę przyznać się również do grzechu szufladkowania i automatycznie nie oczekiwałem zbyt wiele po reżyserze Marcinie Krzyształowiczu, którego "Panią z przedszkola" nie wspominam najlepiej, a także po Pawle Wilczaku, który chociaż zazwyczaj nie zawodzi, to rzadko gra główne role. W rezultacie zostałem wzięty z zaskoczenia i już po kilku minutach wiedziałem, że mam przed sobą jeden z najciekawszych filmów tegorocznej edycji gdyńskiego festiwalu.
Najpoważniejszym błędem, jaki utytułowany artysta może popełnić jest tworzenie w identyczny sposób, jak sprzed większej czy mniejszej sławy albo rozpoznawalności. Sukces zmienia warunki życia i wiele wcześniej poruszanych, zwyczajnych tematów musi zniknąć z repertuaru (dlatego mnóstwo rockowych zespołów uderza w fałszywą nutę, kiedy wciąż próbują przekonywać, że są zbuntowanymi dzieciakami z ulicy). Literaci najczęściej mają tego świadomość, dlatego wiele najciekawszych książek to po prostu opisy jakiegoś wyrywka ich życia, snucia się z kąta w kąt, walki o przetrwanie, walki o niedopuszczenie, by ich dawny blask całkowicie przygasł. "Pan T." jest właśnie jedną z takich klasycznych historii, a osadzenie akcji w latach 50., czerń i biel oraz jazz... przepraszam, "muzyka reakcyjna" tworzą unikalną atmosferę powojennej Warszawy.
Obok tych najbardziej wyrazistych składników, równie ważne są detale, na przykład niemal za każdym oknem, gdzie rozgrywają się istotne dla fabuły wydarzenia można zobaczyć Pałac Kultury i Nauki. Dorzućmy do tego jeszcze język absurdu - tak znakomite wątki, jak dywagacje Bolesława Bieruta nad uzbekistańską marihuaną albo wypowiedzi pokroju (cytat niedokładny): Nie płacić, ale pisać jest w porządku, za to płacić i nie pisać to kurewstwo - a otrzymamy unikalny świat wewnątrz tego realnego, dobrze nam przecież znanego i aż trudno się powstrzymać, żeby nie przyklasnąć z entuzjazmu w trakcie seansu.
A jak w tym świecie odnajduje się Paweł Wilczak? Jest fenomenalny, trudno oderwać od niego wzrok. Jako elegancki literat beznamiętnie wypowiadający niemal każde zdanie doskonale uwypukla niedorzeczności systemu politycznego, w jakim przyszło jego postaci żyć, czemu zresztą nie tak trudno przypisać odpowiedniki z Polski współczesnej. Pan T. jest łudząco podobny do Józefa K., uwikłany w urzędnicze intrygi wbrew własnej woli, oskarżony, mimo że nie wystąpił przeciwko i tak absurdalnemu prawu. Zgoła odmienny jest jednak finał tych historii, ale to musicie odkryć sami. Nie mam natomiast wątpliwości, że na chwilę obecną jest to rola życia Wilczaka i mam nadzieję, że ośmieli innych reżyserów i producentów do powierzania mu postaci o znacznie głębszej dramaturgii.
"Pan T." to elegancki film, który nie tylko został osadzony w realiach lat 50., ale także od strony realizacyjnej przypomina klasę dawnych dzieł rodzimej kinematografii. Na przykład potrafi rozbawić, ale nie musi w tym celu uciekać się do wulgarności. Być może dla niektórych widzów pozycja tak bardzo archaiczna będzie zbyt trudna do przyswojenia, ale warto się przełamać, bo równie oryginalne historie rzadko zdarzają się we współczesnym polskim filmie.
Pan T.
Polska, 2019
Propeller Film
Reżyseria: Marcin Krzyształowicz
Obsada: Paweł Wilczak, Sebastian Stankiewicz, Maria Sobocińska