Każdego roku w Konkursie Głównym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych można znaleźć przynajmniej jeden (a najczęściej więcej) film historyczny, który w założeniu ma przypominać o heroicznych bataliach i męczeńskich śmierciach, a w rezultacie sprowadza męczeństwo na samego widza. Ciekawsza byłaby już chyba ekranizacja właśnie zmagań takiej osoby, który próbuje wytrwać ponad dwie godziny w fotelu, obserwując tak romantyczny i egzaltowany obraz wojny, że jego twórcy zaczynają przypominać nastoletnich podlotków tuż przed pierwszą randką.
Istniało podejrzenie, że to wszystko przez brak wystarczających środków finansowych. Wielu powtarzało: Gdybyśmy mieli odpowiedni budżet, stworzylibyśmy wielkie kino, ale już wiemy, że to nie to. Dwadzieścia siedem milionów na koncie w niczym nie pomogło, starczyło tego na zaledwie dwa duże wybuchy, trochę jak w fikcyjnym filmie "Klęska", gdzie drugim reżyserem był Adaś Miauczyński (jeżeli nie znacie, to sprawdźcie "Nic śmiesznego", tam też uchwycono spektakularny wybuch mostu). Scen batalistycznych jest niewiele, a jak już są, to widzimy albo skaczące nad okopami konie, albo wybuchające kapiszony, albo nie widać nic, bo w ramach działań kamuflujących kamera trzęsie się i skutecznie utrudnia ocenienie rozmachu starcia. Nie bądźmy jednak zbyt surowi, w końcu to było tylko dwadzieścia siedem milionów, a dla porównania jeden odcinek "Gry o Tron" w ósmym sezonie kosztował prawie sześćdziesiąt milionów złotych.
Co jest, skoro widowiska wojennego zabrakło? Oczywiście wątek miłosny. Na głównego bohatera wyrasta Józek zwany Wieżą (Sebastian Fabijański), bo raz wszedł na wieżę i zabił wrogiego żołnierza... To ten typ bohatera, który z początku nie chce angażować się w realizację głównego celu fabularnego, a z czasem staje się jego najważniejszym wykonawcą. Jak Neo w "Matrixie" albo Tony Stark w "Avengers: Koniec gry". Błyskawicznie po domniemanej śmierci kolegi (to nie jest spoiler, od razu wiadomo, że kolega jednak przeżyje) wiąże się z jego partnerką, z czego później powstaje niekomfortowy dla każdej zaangażowanej osoby trójkąt. Jak to się kończy? To bez znaczenia. Nie ma w tej powierzchownej relacji niczego, co mogłoby żywo zainteresować widza.
Dariusz Gajewski podjął próbę nakręcenia filmu historycznego, którego publicznością nie będą niemal wyłącznie szkolne wycieczki i chyba udało mu się, bo treści nawiązujących do faktycznych wydarzeń jest tutaj jeszcze mniej niż w "Piłsudskim". Czy znajdzie się jednak jakakolwiek inna publika? Najsmutniejsze jest to, że najprawdopodobniej tak, bo samobójczy romantyzm jest dla wielu Polaków (rzadziej Polek) kwestią honorową i podobnie jak Legiony były gotowe iść na bagnety za ojczyznę, tak dzisiaj wielu targnie się na nie już tylko za samą ideę i jeżeli odnajdą ją w filmie, to ani jakość, ani wykonanie, ani fabuła nie będą miały większego znaczenia.
"Legiony" to kolejne wcielenie koszmarku, który zadręcza polską kinematografię od lat i zadręczać będzie pewnie już zawsze. Na szczęście powstaje dla tego typu produkcji coraz wyraźniejszy kontrast i nawet na samym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych można było w tym roku ujrzeć liczne dowody na to, że rodzime kino ma się dobrze - chociażby w "Bożym Ciele", "Supernovej" czy "Ikarze".
Legiony
Polska, 2019
Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych
Reżyseria: Dariusz Gajewski
Obsada: Sebastian Fabijański, Wiktoria Wolańska, Mirosław Baka